2023 - sierpień - Kreta (Grecja)
Wąwóz Samaria - najdłuższy w Europie 😍
Piękny, górski szlak, pachnący aromatem ziół, oleandrów i rozgrzanych słońcem sosen.
Szlak kończy się plażą i kąpielą w orzeźwiającym morzu.
Kreteńskie marzenie zrealizowane ❤️🌞
100 kilometrów pieszo szlakami Krety.
Świt wita nas zapachem ziół i kwiatów na górskim szlaku.
Poranek ogrzewa gorącymi promieniami słońca.
Południe przynosi chwilę wytchnienia pod gałęziami oliwnych drzew i winorośli.
Popołudnie prowadzi szlakiem między skałami, ku orzeźwiającej kąpieli wśród morskich fal.
Wieczór żegna się z nami gwarem rozśpiewanej tawerny.
A noc...
Noc przynosi marzenia o kolejnym pięknym dniu na Krecie 💚
Piękny, górski szlak, pachnący aromatem ziół, oleandrów i rozgrzanych słońcem sosen.
Szlak kończy się plażą i kąpielą w orzeźwiającym morzu.
Kreteńskie marzenie zrealizowane ❤️🌞
100 kilometrów pieszo szlakami Krety.
Świt wita nas zapachem ziół i kwiatów na górskim szlaku.
Poranek ogrzewa gorącymi promieniami słońca.
Południe przynosi chwilę wytchnienia pod gałęziami oliwnych drzew i winorośli.
Popołudnie prowadzi szlakiem między skałami, ku orzeźwiającej kąpieli wśród morskich fal.
Wieczór żegna się z nami gwarem rozśpiewanej tawerny.
A noc...
Noc przynosi marzenia o kolejnym pięknym dniu na Krecie 💚
2023 - maj - Jezioro Como i okolice (Włochy)
Como.
Piękne jezioro ukryte wśród malowniczych miast, gór, kwiatów i oliwnych drzew 💚🤍❤️
Piękne jezioro ukryte wśród malowniczych miast, gór, kwiatów i oliwnych drzew 💚🤍❤️
2022 - grudzień - Emilia-Romania (Włochy)
Italia.
Morze, wzgórza, góry, doliny, rozświetlone miasta i wsie, czyli prawdziwe włoskie espresso w pięknym, przedświątecznym blasku 🙂
Buon Natale e Felice Anno Nuovo ❤️
Morze, wzgórza, góry, doliny, rozświetlone miasta i wsie, czyli prawdziwe włoskie espresso w pięknym, przedświątecznym blasku 🙂
Buon Natale e Felice Anno Nuovo ❤️
2022 - sierpień - Góry Przeklęte (Czarnogóra)
Wędrówka Górami Przeklętymi (Prokletije) i wspinaczka na najwyższy szczyt Czarnogóry (Zla Kolata, cyr. Зла Колата, alb. Kollata e Keqe). Kolejne marzenie zrealizowane 😍
Góry Przeklęte, wbrew nazwie, są tak piękne i przyjazne, że brakuje słów, by to piękno wyrazić. Wędrówkę kończymy u miłego gospodarza w bacówce na łące, gdzie przy kawie czy piwie, z widokami na kolejne szczyty, można zadać sobie pytanie: Czy może być coś piękniejszego? 💚🏃♂️⛰️
Góry Przeklęte, wbrew nazwie, są tak piękne i przyjazne, że brakuje słów, by to piękno wyrazić. Wędrówkę kończymy u miłego gospodarza w bacówce na łące, gdzie przy kawie czy piwie, z widokami na kolejne szczyty, można zadać sobie pytanie: Czy może być coś piękniejszego? 💚🏃♂️⛰️
2022 - maj - Włochy (Piemont, Liguria)
Piękny Piemont :)
Stresa - Mottarone - Omegna.
S. Ambrogio - Sacra di Sant Michele - San Pietro - S. Ambrogio.
Stresa - Mottarone - Omegna.
S. Ambrogio - Sacra di Sant Michele - San Pietro - S. Ambrogio.
2021 - wrzesień - Dolomity Brenta i Jezioro Garda
Miłość do Dolomitów oraz okolic Jeziora Garda zwyciężyła i zaowocowała kolejnym wyjazdem w ten rejon :-)
Trasa 1: Rifugio la Montanara - Passo del Clamer - Malga Spora - Passo del Groste. Ok. 15 km.
Trasa 2: Riva del Garda - Torbole - Nago - Arco - Riva del Garda (MTB). Ok. 30 km.
Trasa 3: Stazione Monte Baldo - Cima delle Pozzette - Malga Fiabio - Cassone. Ok. 18 km. Zejście z 2200 m n.p.m. na poziom jeziora :-)
Trasa 1: Rifugio la Montanara - Passo del Clamer - Malga Spora - Passo del Groste. Ok. 15 km.
Trasa 2: Riva del Garda - Torbole - Nago - Arco - Riva del Garda (MTB). Ok. 30 km.
Trasa 3: Stazione Monte Baldo - Cima delle Pozzette - Malga Fiabio - Cassone. Ok. 18 km. Zejście z 2200 m n.p.m. na poziom jeziora :-)
2018 - sierpień - Dolomity Brenta i Jezioro Garda
Kolejny wyjazd w Dolomity, tym razem w 12-osobowej grupie.
Odwiedziliśmy rejon Dolomitów Brenta oraz ponownie odpoczywaliśmy aktywnie nad Jeziorem Garda, pływając oraz wspinając się via ferratami :)
Odwiedziliśmy rejon Dolomitów Brenta oraz ponownie odpoczywaliśmy aktywnie nad Jeziorem Garda, pływając oraz wspinając się via ferratami :)
2017 - sierpień - Dolomity i Jezioro Garda
Kolejny wyjazd w Dolomity, tym razem w 12-osobowej grupie.
Trampolino Dal Ben – kompleks skoczni narciarskich we włoskim Predazzo. Złote medale zdobywali tu Adam Małysz i Kamil Stoch.
Marmolada (Punta Penia), 3343 m n.p.m., tym razem trochę śniegu, lodu, chmur i 12-osobowa ekipa na szczycie.
Wspinanie na szczyt Piz Boe - ferratą Cesare Piazzetta - jedną z najtrudniejszych w Dolomitach.
Widok ze szczytu Cima SAT (1260 m n.p.m.) – najwyższy punkt via ferraty „dell’AMICIZIA”.
"Felicità" - prawdziwe włoskie szczęście - rano wspinanie, po południu espresso i kąpiel w Jeziorze Garda, wieczorem pizza i wino.
Trampolino Dal Ben – kompleks skoczni narciarskich we włoskim Predazzo. Złote medale zdobywali tu Adam Małysz i Kamil Stoch.
Marmolada (Punta Penia), 3343 m n.p.m., tym razem trochę śniegu, lodu, chmur i 12-osobowa ekipa na szczycie.
Wspinanie na szczyt Piz Boe - ferratą Cesare Piazzetta - jedną z najtrudniejszych w Dolomitach.
Widok ze szczytu Cima SAT (1260 m n.p.m.) – najwyższy punkt via ferraty „dell’AMICIZIA”.
"Felicità" - prawdziwe włoskie szczęście - rano wspinanie, po południu espresso i kąpiel w Jeziorze Garda, wieczorem pizza i wino.
2016 - sierpień - Dolomity
Bóg tworząc raj, miał na myśli Dolomity...
Wyjazd udał się od A do Z, pierwszy raz byłem na wyprawie w góry, na której każdego dnia świeciło słońce i nie padał deszcz.
Koledzy też dopisali - mimo, że wszyscy spotkaliśmy się pierwszy raz w życiu, nie było żadnych niemiłych sytuacji, dogadywaliśmy się w każdym temacie. Ani razu nie poruszaliśmy tematów politycznych - może to był klucz do sukcesu :-)
Dolomity wielu uważa za najpiękniejsze góry na świecie, ja mogę powiedzieć jedno - uważam, że to najładniejsze góry, w których do tej pory byłem.
Atmosfera na campingu również sympatyczna, wieczorne biesiady przy winie i pizzy dopełniały radością każdy spędzony w górach dzień.
Saluti arrivederci e grazie!
Wyjazd udał się od A do Z, pierwszy raz byłem na wyprawie w góry, na której każdego dnia świeciło słońce i nie padał deszcz.
Koledzy też dopisali - mimo, że wszyscy spotkaliśmy się pierwszy raz w życiu, nie było żadnych niemiłych sytuacji, dogadywaliśmy się w każdym temacie. Ani razu nie poruszaliśmy tematów politycznych - może to był klucz do sukcesu :-)
Dolomity wielu uważa za najpiękniejsze góry na świecie, ja mogę powiedzieć jedno - uważam, że to najładniejsze góry, w których do tej pory byłem.
Atmosfera na campingu również sympatyczna, wieczorne biesiady przy winie i pizzy dopełniały radością każdy spędzony w górach dzień.
Saluti arrivederci e grazie!
2015 - sierpień - Alpy (Masyw Bernina i okolice)
Jak jechaliśmy pół dnia przez te wszystkie przełęcze we Włoszech i oglądałem jak szaleją na szosówkach i MTB, to trochę żałowałem, że zamiast roweru wybrałem wspinanie, ale z drugiej strony przecież nie można mieć wszystkiego :-) w każdym razie jest MOC :-)
2014 - lipiec - Alpy (Dufourspitze)
Szczytu nie zdobyliśmy, ale zabawy było co niemiara... i te widoki na Matterhorn!
2013 - sierpień - Alpy (Grossglockner)
Relacja wkrótce :-)
Großglockner, Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii o wysokości 3798 m n.p.m. Znajduje się w Glocknergruppe, podgrupie górskiej Wysokich Taurów, części Alp Centralnych. Drugi co do wybitności szczyt Alp (MDW: 2423 metry). Wznosi się ponad lodowcem Pasterze.
Großglockner, Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii o wysokości 3798 m n.p.m. Znajduje się w Glocknergruppe, podgrupie górskiej Wysokich Taurów, części Alp Centralnych. Drugi co do wybitności szczyt Alp (MDW: 2423 metry). Wznosi się ponad lodowcem Pasterze.
2011 - sierpień - Alpy (Matterhorn)
Gdy autobus włoskiego przewoźnika z gracją pokonuje tysiące ostrych zakrętów drogi wiodącej do Cervinii, można podziwiać cuda alpejskiej przyrody, prawdziwe piękno słynnej Doliny Aosty. Nie pozostaje nic innego, jak przykleić nos do szyby i zachwycać się ostrymi i łagodnymi szczytami i wijącymi się pośród nich rzekami; wysoko i nisko położonymi wioskami; a także zamkami, dumnie stojącymi na skalistych wzgórzach i otoczonych kamiennymi murami.
Na pierwszy nocleg wybraliśmy trawiaste zbocza położone na wysokości ok. 2800 m n.p.m., gdzie w towarzystwie alpejskich krów z dzwonkami u szyi, a w nocy kozic, można odespać trudy związane z podróżowaniem i pokonaniem w ciągu kilku godzin trasy Katowice – Bergamo – Mediolan – Cervinia.
Pierwszy widok po przebudzeniu i otwarciu namiotu naprawdę potrafi oczarować – nasz wzrok kieruje się na sam oświetlony słońcem Matterhorn, jakże pięknie wyglądający z tej perspektywy, jakby chciał krzyczeć: „Chodźcie, zapraszam, czekam na Was!” Cóż ma więc zrobić prawdziwy człowiek gór, jeśli nie odpowiedzieć na to wezwanie pozytywnie i z szybciej bijącym sercem biec ku tej wielkiej, kamiennej świątyni? To jest pierwsza, zauważalna chyba przez każdego cecha tej góry – magia przyciągania.
Choć serce wciąż wali i chciałoby już pędzić ku pionowym ścianom Matta, rozum nakazuje przystopowanie i poszukiwanie najpierw łatwiejszych szczytów do zdobycia w ramach aklimatyzacji. Kolejną noc spędzamy, po zdobyciu Klein Matterhornu (3883 m n.p.m.), właśnie w stacji kolejki na tym szczycie. Nocleg na zimnych, betonowych płytach może nie należał do wyjątkowych przyjemności, ale wieczorem byliśmy już bardzo zmęczeni i nikt nie miał ochoty na rozbijanie namiotu. Szczerze mówiąc, myślałem, że śpiąc kilka metrów nad „lodowym pałacem” (takie cudo ukryte jest pod ziemią), przyśni mi się przynajmniej Narnia, a tymczasem praktycznie przez całą noc wierciłem się i nie mogłem zasnąć…
Rankiem decydujemy się na przejście przez lodowiec i dotarcie do schronu Bivacco Rossi e Volante (3750 m n.p.m.). Przemieszczanie się wśród szczelin dostarcza sporej dawki adrenaliny, dodatkowym utrudnieniem jest brak wody i palące słońce. Na szczęście krem do opalania z filtrem 50 (dla dzieci) zdał egzamin i nikt nie miał problemu ze „spaleniem” własnej twarzy. Po dotarciu do schronu, korzystając z ładnej pogody, od razu wyruszamy zdobyć Pollux (4092 m n.p.m.), który okazuje się świetnym, aklimatyzacyjnym szczytem, oferującym zarówno wspinanie wśród skał, jaki również śnieżnych żlebów.
Leżę w schronie. Wiatr wzmaga się z każdą minutą, co chwilę słychać głuche dudnienie i dobiegające zewsząd trzaski. Świadomość, że leżysz właśnie gdzieś wśród skał na prawie czterech tysiącach, w małej, zamkniętej metalowej puszcze, po prostu onieśmiela. Chwilami wydaje się, że zaraz to wszystko się rozleci, a z nas nawet plamy na śniegu nie zostaną, bo wcześniej wpadniemy do jednej z wielu szczelin. Międzynarodowe towarzystwo powoli układa się do snu, milkną dźwięki kilku europejskich języków, słychać ostatnie szmery, ktoś poprawia jeszcze swoje posłanie przed snem – i tak kilkanaście osób, ukrytych wśród alpejskich skał, zamyka oczy – i śni – być może – o planowanych zdobyczach jutrzejszego dnia…
Poranne spojrzenie na Matterhorn wystarczyło, by znaleźć wspólny język z tym szczytem. – On nas wzywa, już czas! – mówię do kolegi – i w skrytości serca mam nadzieję, że już na żaden szczyt wcześniej nie będziemy wchodzić. Magia Matta działa, nawet jeśli ktoś tego nie dostrzega. Zbieramy swoje rzeczy i znów, z 25 kilogramowymi plecakami, udajemy się w kierunku Klein Matterhornu. Po drodze mijamy kilka dużych szczelin, do jednej chyba nawet ktoś wpadł, bo na śniegu leżało opakowanie po śrubie. Wśród gęstej mgły można dostrzec też czasami pozostawione platformy pod namiot, a dwa razy widzieliśmy dość pokaźne prawdziwe igloo złożone ze śnieżnych prostokątów. Ktoś musiał się nieźle namęczyć…
Ciekawym doświadczeniem jest też przejście przez stoki narciarskie, mocno eksploatowane przez szwajcarską i włoską młodzież. Przechodzisz przez taką atmosferę luzu, radości – widzisz te wszystkie uśmiechnięte twarze, te akrobacje na desce i nartach – i Ty, obarczony 25 kilogramowym plecakiem i grząskim śniegiem pod Twoimi stopami… Przyznam szczerze, że przechodziłem w tym momencie mały kryzys. Już chciałem rzucić plecak, pożyczyć od kogoś deskę, wjechać – jak człowiek – wyciągiem na szczyt i… zjeżdżając, poczuć wiatr we włosach J To jednak tylko chwilowe załamanie, widocznie słońce musiało mnie oślepić J Matt wzywa! i to jest w tej chwili najważniejsze. Krok za krokiem, mijamy kolejne schroniska i wieczorem, skonani, docieramy we mgle do schronu Abruzzich, gdzie w opuszczonym garażu nasi znajomi już urządzili sobie wspaniałą miejscówkę. Schronisko jest w remoncie, zamknięte na dziesięć spustów, więc co nam pozostało, poza rozbiciem namiotów? Zorganizowanie sobie miejsca, w którym wszyscy mogliby swobodnie porozmawiać czy przygotować posiłek. Takim miejscem okazał się opuszczony garaż, a w jego pobliżu było wszystko, co potrzebne w takich sytuacjach – woda z lodowca, śmietniki, nasze namioty też było blisko; a jakby tego było mało, to w nocy uruchamiał się grzejnik, a w związku z tym, wszystkie nasze mokre rzeczy, mogły zostać wysuszone!
Atak na Matta od strony włoskiej najczęściej wygląda w taki sposób, że pierwszego dnia wyrusza się z okolic schroniska Abruzzich (2802 m n .p.m.) do schronu Carrela (3850 m n.p.m.), a drugiego dnia następuje atak szczytowy. Taki też mieliśmy plan. Pierwsza część szlaku to po prostu walka z milionami małych kamieni pod nogami – idziesz wciąż przez pola rumowisk skalnych, wciąż do góry i ze świadomością, że razem z tymi kamieniami możesz polecieć – jako kolejny kamień, tyle że większy – w jeden z wielu pionowych żlebów. Po drodze mijasz dziesiątki tablic pamiątkowych i krzyży, które na niektórych działają demotywująco. Ktoś zginął w tym miejscu, inna osoba wyżej, a ktoś nie wrócił z wierzchołka – na wysokości trzech i pół tysiąca metrów takie pamiątki raczej starają się tonować emocje niż zaostrzać apetyt na szczyt. Im wyżej, tym – trzeba to jasno powiedzieć – gorzej. W tym miejscu Matterhorn nie ma już nic z tego pięknego szczytu, widzianego kilka dni wcześniej. Inny szczyt widzi się z Cervinii, a inny zdobywa. Tu – na czterech tysiącach metrów – pęka piękny balon, widziany z doliny. Przy narastającej mgle, w której nawet własnej ręki nie można dostrzec, kłębią się tysiące myśli: jak to, tyle przygotowań, tyle nadziei i nagle balon ma pęknąć, dalej nie idziemy, nie zdobędziemy wierzchołka? Oto kolejna cecha Matta – szczyt wygląda pięknie tylko z daleka…
Większość członków naszej wyprawy kończy ją w schronisku Carrela i jak się okazuje, wszystkie zespoły, które później spotkaliśmy na dole, dotarły do tego samego miejsca. Złość przychodzi, ale tylko na chwilę. Przecież wszyscy mamy świadomość, że ta góra nadal będzie trwać na swoim miejscu, pewnie nas wszystkich razem wziętych przeżyje, więc trzeba będzie kolejnych prób i wysiłków. „Może następnym razem się uda” – to myśli niektórych osób z naszej załogi.
Leżę w namiocie. Co chwilę docierają do mnie głosy spadających kamieni, obrywających się seraków. Gdy jestem bezpieczny w namiocie, nie myślę o tym, że jeszcze wczoraj sam mogłem być takim kamieniem, pędzącym z dużą prędkością z pionowej ściany Matterhornu wprost w kilkuhektarowe pole wypełnione małymi i dużymi odłamkami góry. Odjeżdżam z tego miejsca z myślami, że jeszcze nie wszystko stracone, że to jeszcze nie ten czas, że następnym razem będę już bogatszy o świadomość kilku wielkich cech tej góry, w tym trzeciej – zachęcania, by tam jeszcze wrócić…
Na pierwszy nocleg wybraliśmy trawiaste zbocza położone na wysokości ok. 2800 m n.p.m., gdzie w towarzystwie alpejskich krów z dzwonkami u szyi, a w nocy kozic, można odespać trudy związane z podróżowaniem i pokonaniem w ciągu kilku godzin trasy Katowice – Bergamo – Mediolan – Cervinia.
Pierwszy widok po przebudzeniu i otwarciu namiotu naprawdę potrafi oczarować – nasz wzrok kieruje się na sam oświetlony słońcem Matterhorn, jakże pięknie wyglądający z tej perspektywy, jakby chciał krzyczeć: „Chodźcie, zapraszam, czekam na Was!” Cóż ma więc zrobić prawdziwy człowiek gór, jeśli nie odpowiedzieć na to wezwanie pozytywnie i z szybciej bijącym sercem biec ku tej wielkiej, kamiennej świątyni? To jest pierwsza, zauważalna chyba przez każdego cecha tej góry – magia przyciągania.
Choć serce wciąż wali i chciałoby już pędzić ku pionowym ścianom Matta, rozum nakazuje przystopowanie i poszukiwanie najpierw łatwiejszych szczytów do zdobycia w ramach aklimatyzacji. Kolejną noc spędzamy, po zdobyciu Klein Matterhornu (3883 m n.p.m.), właśnie w stacji kolejki na tym szczycie. Nocleg na zimnych, betonowych płytach może nie należał do wyjątkowych przyjemności, ale wieczorem byliśmy już bardzo zmęczeni i nikt nie miał ochoty na rozbijanie namiotu. Szczerze mówiąc, myślałem, że śpiąc kilka metrów nad „lodowym pałacem” (takie cudo ukryte jest pod ziemią), przyśni mi się przynajmniej Narnia, a tymczasem praktycznie przez całą noc wierciłem się i nie mogłem zasnąć…
Rankiem decydujemy się na przejście przez lodowiec i dotarcie do schronu Bivacco Rossi e Volante (3750 m n.p.m.). Przemieszczanie się wśród szczelin dostarcza sporej dawki adrenaliny, dodatkowym utrudnieniem jest brak wody i palące słońce. Na szczęście krem do opalania z filtrem 50 (dla dzieci) zdał egzamin i nikt nie miał problemu ze „spaleniem” własnej twarzy. Po dotarciu do schronu, korzystając z ładnej pogody, od razu wyruszamy zdobyć Pollux (4092 m n.p.m.), który okazuje się świetnym, aklimatyzacyjnym szczytem, oferującym zarówno wspinanie wśród skał, jaki również śnieżnych żlebów.
Leżę w schronie. Wiatr wzmaga się z każdą minutą, co chwilę słychać głuche dudnienie i dobiegające zewsząd trzaski. Świadomość, że leżysz właśnie gdzieś wśród skał na prawie czterech tysiącach, w małej, zamkniętej metalowej puszcze, po prostu onieśmiela. Chwilami wydaje się, że zaraz to wszystko się rozleci, a z nas nawet plamy na śniegu nie zostaną, bo wcześniej wpadniemy do jednej z wielu szczelin. Międzynarodowe towarzystwo powoli układa się do snu, milkną dźwięki kilku europejskich języków, słychać ostatnie szmery, ktoś poprawia jeszcze swoje posłanie przed snem – i tak kilkanaście osób, ukrytych wśród alpejskich skał, zamyka oczy – i śni – być może – o planowanych zdobyczach jutrzejszego dnia…
Poranne spojrzenie na Matterhorn wystarczyło, by znaleźć wspólny język z tym szczytem. – On nas wzywa, już czas! – mówię do kolegi – i w skrytości serca mam nadzieję, że już na żaden szczyt wcześniej nie będziemy wchodzić. Magia Matta działa, nawet jeśli ktoś tego nie dostrzega. Zbieramy swoje rzeczy i znów, z 25 kilogramowymi plecakami, udajemy się w kierunku Klein Matterhornu. Po drodze mijamy kilka dużych szczelin, do jednej chyba nawet ktoś wpadł, bo na śniegu leżało opakowanie po śrubie. Wśród gęstej mgły można dostrzec też czasami pozostawione platformy pod namiot, a dwa razy widzieliśmy dość pokaźne prawdziwe igloo złożone ze śnieżnych prostokątów. Ktoś musiał się nieźle namęczyć…
Ciekawym doświadczeniem jest też przejście przez stoki narciarskie, mocno eksploatowane przez szwajcarską i włoską młodzież. Przechodzisz przez taką atmosferę luzu, radości – widzisz te wszystkie uśmiechnięte twarze, te akrobacje na desce i nartach – i Ty, obarczony 25 kilogramowym plecakiem i grząskim śniegiem pod Twoimi stopami… Przyznam szczerze, że przechodziłem w tym momencie mały kryzys. Już chciałem rzucić plecak, pożyczyć od kogoś deskę, wjechać – jak człowiek – wyciągiem na szczyt i… zjeżdżając, poczuć wiatr we włosach J To jednak tylko chwilowe załamanie, widocznie słońce musiało mnie oślepić J Matt wzywa! i to jest w tej chwili najważniejsze. Krok za krokiem, mijamy kolejne schroniska i wieczorem, skonani, docieramy we mgle do schronu Abruzzich, gdzie w opuszczonym garażu nasi znajomi już urządzili sobie wspaniałą miejscówkę. Schronisko jest w remoncie, zamknięte na dziesięć spustów, więc co nam pozostało, poza rozbiciem namiotów? Zorganizowanie sobie miejsca, w którym wszyscy mogliby swobodnie porozmawiać czy przygotować posiłek. Takim miejscem okazał się opuszczony garaż, a w jego pobliżu było wszystko, co potrzebne w takich sytuacjach – woda z lodowca, śmietniki, nasze namioty też było blisko; a jakby tego było mało, to w nocy uruchamiał się grzejnik, a w związku z tym, wszystkie nasze mokre rzeczy, mogły zostać wysuszone!
Atak na Matta od strony włoskiej najczęściej wygląda w taki sposób, że pierwszego dnia wyrusza się z okolic schroniska Abruzzich (2802 m n .p.m.) do schronu Carrela (3850 m n.p.m.), a drugiego dnia następuje atak szczytowy. Taki też mieliśmy plan. Pierwsza część szlaku to po prostu walka z milionami małych kamieni pod nogami – idziesz wciąż przez pola rumowisk skalnych, wciąż do góry i ze świadomością, że razem z tymi kamieniami możesz polecieć – jako kolejny kamień, tyle że większy – w jeden z wielu pionowych żlebów. Po drodze mijasz dziesiątki tablic pamiątkowych i krzyży, które na niektórych działają demotywująco. Ktoś zginął w tym miejscu, inna osoba wyżej, a ktoś nie wrócił z wierzchołka – na wysokości trzech i pół tysiąca metrów takie pamiątki raczej starają się tonować emocje niż zaostrzać apetyt na szczyt. Im wyżej, tym – trzeba to jasno powiedzieć – gorzej. W tym miejscu Matterhorn nie ma już nic z tego pięknego szczytu, widzianego kilka dni wcześniej. Inny szczyt widzi się z Cervinii, a inny zdobywa. Tu – na czterech tysiącach metrów – pęka piękny balon, widziany z doliny. Przy narastającej mgle, w której nawet własnej ręki nie można dostrzec, kłębią się tysiące myśli: jak to, tyle przygotowań, tyle nadziei i nagle balon ma pęknąć, dalej nie idziemy, nie zdobędziemy wierzchołka? Oto kolejna cecha Matta – szczyt wygląda pięknie tylko z daleka…
Większość członków naszej wyprawy kończy ją w schronisku Carrela i jak się okazuje, wszystkie zespoły, które później spotkaliśmy na dole, dotarły do tego samego miejsca. Złość przychodzi, ale tylko na chwilę. Przecież wszyscy mamy świadomość, że ta góra nadal będzie trwać na swoim miejscu, pewnie nas wszystkich razem wziętych przeżyje, więc trzeba będzie kolejnych prób i wysiłków. „Może następnym razem się uda” – to myśli niektórych osób z naszej załogi.
Leżę w namiocie. Co chwilę docierają do mnie głosy spadających kamieni, obrywających się seraków. Gdy jestem bezpieczny w namiocie, nie myślę o tym, że jeszcze wczoraj sam mogłem być takim kamieniem, pędzącym z dużą prędkością z pionowej ściany Matterhornu wprost w kilkuhektarowe pole wypełnione małymi i dużymi odłamkami góry. Odjeżdżam z tego miejsca z myślami, że jeszcze nie wszystko stracone, że to jeszcze nie ten czas, że następnym razem będę już bogatszy o świadomość kilku wielkich cech tej góry, w tym trzeciej – zachęcania, by tam jeszcze wrócić…
2009 - sierpień - Alpy (Mont Blanc)
To była największa i najpiękniejsza przygoda w moim życiu – do tego stopnia, że trudno ją opisać. Spróbuję jednak krótko i na temat.
Pierwszym etapem było podejście we mgle i śnieżycy do pola namiotowego przy schronisku Tete Rouse (3160 m n.p.m.). Ten odcinek był ciężki z powodu „rozdwojenia się” naszej czwórki (zgubiliśmy się już po pierwszych 100 metrach), a także ze względu na szalejącą śnieżycę i mgłę ograniczającą widoczność do pół metra. Na szczycie się odnaleźliśmy i tam spędziliśmy pierwszą noc w namiotach na takiej wysokości.
Następny dzień to już prawie całodniowa wspinaczka pionową skałą do schroniska Gouter (3817 m n.p.m.). Przejście przez słynny kuluar Rolling Stones, którym czasami spadają kamienie wielkości szafy czy telewizora, dla nas zakończyło się szczęśliwie i cali dotarliśmy na szczyt Goutera, gdzie najpierw musieliśmy wykopać platformy pod namiot, później topić śnieg na herbatę, by na końcu delikatnie odczuć skutki choroby wysokościowej (mnie lekko bolała głowa, Sylwia i Paweł byli osłabieni tak, że sami nie wiedzieli, co im jest, a Tomka zbierało na wymioty).Gdy kładliśmy się spać była 23, a po 2 w nocy na polu namiotowym zaczął się już szum związany z wyjściem pierwszych grup na szczyt. My wyruszyliśmy ok. 4 rano. Z pola namiotowego było już widać sznur ciągnących się świateł czołówek, dzięki temu widzieliśmy, jak daleka droga przed nami…
Ten etap, związany z atakiem szczytowym, jest bardzo trudny do opisania. To było coś strasznego, a jednocześnie pięknego. Wspinaczka w śniegu i lodzie, pomiędzy szczelinami lodowca, połączona z wyjątkowo mocno operującymi promieniami słonecznymi, to był koszmar. Mieliśmy tylko jedną butelkę wody, która praktycznie po chwili już się skończyła. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem była konsumpcja śniegu… przypomniało się nam dzieciństwo, gdzie mimo zakazów dorosłych i tak jadło się śnieg. Ten z masywu Mont Blanc wydawał mi się jednak o wiele bardziej czysty od tego na nizinach, dlatego zjadłem go aż tak dużo – był po prostu pyszny i dodawał sił do zrobienia kolejnego kroku. Powietrze, zawierające o wiele mniej tlenu, niż na nizinach, dla mnie wydawało się takie dziwne, jakby słodkie… Przystanki robiliśmy dość często, wyglądało to tak, że po prostu padaliśmy na śniegu i tak leżeliśmy przez kilka minut w bezruchu. Grań wyprowadzająca na szczyt jest bardzo wąska, dlatego musieliśmy być czujni, bo tak naprawdę wystarczył jeden błąd, by spaść i znaleźć się od razu w czarnym worku gdzieś przy jakimś zakładzie pogrzebowym w Chamonix… Im było wyżej, tym ciężej, ale widok wierzchołka dodawał energii, dlatego około południa, 5 sierpnia 2009 r. stanęliśmy na Dachu Europy. Radość była ogromna – ja przez chwilę nie potrafiłem opanować łez… pół roku przygotowań, treningów, spotkań, by w końcu mieć całą Europę u swoich stóp – to radość nieporównywalna z żadną inną.
Po kilku godzinach ciężkiego zejścia, postanowiliśmy, że noc spędzimy w schronie Forestiere, położonym na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Jest to dość zadbany barak z jednym oknem, niedawno odnowiony, posiadający romantyczne poddasze, mogące pomieścić kilkanaście osób. My spotkaliśmy tam tylko jednego człowieka. Było już około północy, gdy byliśmy po kolacji i układaliśmy się do snu. Tymczasem Paweł gdzieś w dalekiej ciemności usłyszał dziwnie brzmiące głosy. Po chwili zobaczyliśmy światła czołówek, oddalonych od naszego baraku o kilkadziesiąt metrów. Okazało się, że jest to para Rosjan, a mężczyzna doznał silnego ataku choroby wysokościowej. Szybko podjęliśmy decyzję o zaproponowaniu im pomocy. Para poprosiła nas o sprowadzenie ich do najbliższej stacji kolejki. Ponieważ Paweł źle się czuł, podjęliśmy decyzję, że zostanie z Sylwią w schronie, a ja z Tomkiem postaramy się pomóc tej parze. Zejście z nimi było ciężkie, biorąc pod uwagę bardzo złe samopoczucie tego Rosjanina, a także wszechogarniającą wszystko ciemność… Kilka razy zatrzymywaliśmy się, bo mężczyzna tracił siły z każdym kolejnym krokiem; musieliśmy też uważać, by w ciemnościach nie zgubić szlaku. Czułem się jednak bardzo dobrze, mając świadomość, że pomagam drugiemu człowiekowi. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem jednym z bohaterów książek Wawrzyńca Żuławskiego, że przeniosłem się w lata 50 XX wieku i wyruszam, tak jak tamci ludzie tworzący TOPR, na ratunek tym, którzy potrzebują pomocy… Ostatecznie tę parę udało się nam sprowadzić do pierwszego bezpiecznego miejsca, a sami udaliśmy się w drogę powrotną do schronu.
Po zejściu z Mont Blanc, gór mieliśmy dość dokładnie przez dwa dni. Największą nagrodą dla nas był prysznic za 3 euro, a na kolację bagietki, zestaw pysznych serów i oczywiście francuskie wina…
Na początku myślałem, że dam sobie spokój z górami na jakiś czas. Teraz już jednak wiem, że od narkotyku gór nie uwolnię się nigdy. Wiem, że narkotyk ten będzie mnie ciągnąć wciąż w górę.
Pierwszym etapem było podejście we mgle i śnieżycy do pola namiotowego przy schronisku Tete Rouse (3160 m n.p.m.). Ten odcinek był ciężki z powodu „rozdwojenia się” naszej czwórki (zgubiliśmy się już po pierwszych 100 metrach), a także ze względu na szalejącą śnieżycę i mgłę ograniczającą widoczność do pół metra. Na szczycie się odnaleźliśmy i tam spędziliśmy pierwszą noc w namiotach na takiej wysokości.
Następny dzień to już prawie całodniowa wspinaczka pionową skałą do schroniska Gouter (3817 m n.p.m.). Przejście przez słynny kuluar Rolling Stones, którym czasami spadają kamienie wielkości szafy czy telewizora, dla nas zakończyło się szczęśliwie i cali dotarliśmy na szczyt Goutera, gdzie najpierw musieliśmy wykopać platformy pod namiot, później topić śnieg na herbatę, by na końcu delikatnie odczuć skutki choroby wysokościowej (mnie lekko bolała głowa, Sylwia i Paweł byli osłabieni tak, że sami nie wiedzieli, co im jest, a Tomka zbierało na wymioty).Gdy kładliśmy się spać była 23, a po 2 w nocy na polu namiotowym zaczął się już szum związany z wyjściem pierwszych grup na szczyt. My wyruszyliśmy ok. 4 rano. Z pola namiotowego było już widać sznur ciągnących się świateł czołówek, dzięki temu widzieliśmy, jak daleka droga przed nami…
Ten etap, związany z atakiem szczytowym, jest bardzo trudny do opisania. To było coś strasznego, a jednocześnie pięknego. Wspinaczka w śniegu i lodzie, pomiędzy szczelinami lodowca, połączona z wyjątkowo mocno operującymi promieniami słonecznymi, to był koszmar. Mieliśmy tylko jedną butelkę wody, która praktycznie po chwili już się skończyła. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem była konsumpcja śniegu… przypomniało się nam dzieciństwo, gdzie mimo zakazów dorosłych i tak jadło się śnieg. Ten z masywu Mont Blanc wydawał mi się jednak o wiele bardziej czysty od tego na nizinach, dlatego zjadłem go aż tak dużo – był po prostu pyszny i dodawał sił do zrobienia kolejnego kroku. Powietrze, zawierające o wiele mniej tlenu, niż na nizinach, dla mnie wydawało się takie dziwne, jakby słodkie… Przystanki robiliśmy dość często, wyglądało to tak, że po prostu padaliśmy na śniegu i tak leżeliśmy przez kilka minut w bezruchu. Grań wyprowadzająca na szczyt jest bardzo wąska, dlatego musieliśmy być czujni, bo tak naprawdę wystarczył jeden błąd, by spaść i znaleźć się od razu w czarnym worku gdzieś przy jakimś zakładzie pogrzebowym w Chamonix… Im było wyżej, tym ciężej, ale widok wierzchołka dodawał energii, dlatego około południa, 5 sierpnia 2009 r. stanęliśmy na Dachu Europy. Radość była ogromna – ja przez chwilę nie potrafiłem opanować łez… pół roku przygotowań, treningów, spotkań, by w końcu mieć całą Europę u swoich stóp – to radość nieporównywalna z żadną inną.
Po kilku godzinach ciężkiego zejścia, postanowiliśmy, że noc spędzimy w schronie Forestiere, położonym na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Jest to dość zadbany barak z jednym oknem, niedawno odnowiony, posiadający romantyczne poddasze, mogące pomieścić kilkanaście osób. My spotkaliśmy tam tylko jednego człowieka. Było już około północy, gdy byliśmy po kolacji i układaliśmy się do snu. Tymczasem Paweł gdzieś w dalekiej ciemności usłyszał dziwnie brzmiące głosy. Po chwili zobaczyliśmy światła czołówek, oddalonych od naszego baraku o kilkadziesiąt metrów. Okazało się, że jest to para Rosjan, a mężczyzna doznał silnego ataku choroby wysokościowej. Szybko podjęliśmy decyzję o zaproponowaniu im pomocy. Para poprosiła nas o sprowadzenie ich do najbliższej stacji kolejki. Ponieważ Paweł źle się czuł, podjęliśmy decyzję, że zostanie z Sylwią w schronie, a ja z Tomkiem postaramy się pomóc tej parze. Zejście z nimi było ciężkie, biorąc pod uwagę bardzo złe samopoczucie tego Rosjanina, a także wszechogarniającą wszystko ciemność… Kilka razy zatrzymywaliśmy się, bo mężczyzna tracił siły z każdym kolejnym krokiem; musieliśmy też uważać, by w ciemnościach nie zgubić szlaku. Czułem się jednak bardzo dobrze, mając świadomość, że pomagam drugiemu człowiekowi. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem jednym z bohaterów książek Wawrzyńca Żuławskiego, że przeniosłem się w lata 50 XX wieku i wyruszam, tak jak tamci ludzie tworzący TOPR, na ratunek tym, którzy potrzebują pomocy… Ostatecznie tę parę udało się nam sprowadzić do pierwszego bezpiecznego miejsca, a sami udaliśmy się w drogę powrotną do schronu.
Po zejściu z Mont Blanc, gór mieliśmy dość dokładnie przez dwa dni. Największą nagrodą dla nas był prysznic za 3 euro, a na kolację bagietki, zestaw pysznych serów i oczywiście francuskie wina…
Na początku myślałem, że dam sobie spokój z górami na jakiś czas. Teraz już jednak wiem, że od narkotyku gór nie uwolnię się nigdy. Wiem, że narkotyk ten będzie mnie ciągnąć wciąż w górę.