2011 - październik - Karkonosze
Akcja "drewno" w Chatce pod Śmielcem w Karkonoszach. Będzie nam ciepło w zimie :-)
2011 - sierpień - Góry Izerskie
Wyprawa w ramach przygotowań do "Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej".
2011 - lipiec - Góry Bialskie
Wejście na Suszycę drogą ze Starej Morawy.
2011 - czerwiec - Tatry
Zamarła Turnia - Droga Motyki (V).
Kozi Wierch - Południowy Filar (III+).
Orla Perć (warunki zimowe).
Kozi Wierch - Południowy Filar (III+).
Orla Perć (warunki zimowe).
2011 - maj - Krucze Skały / Karkonosze
Lista dróg:
1. Śpiewak oryginalnie, V-, DDS.
2. Trzy plus, IV, 7R + ST.
3. Prawy komin, IV, DDS.
4. Lewy komin, V, DDS.
5. Szeroka rysa, V, DDS.
6. Seven seconds, IV-, DDS.
Rodzaj skały
Granit bliższy Janowickiemu niż Sokolikom. Skały o wysokości dochodzącej do 30m (Krucze Skały).
Dojazd
Praktycznie w samym mieście przy międzynarodowej drodze E65 do Jakuszyc. Trafimy na nie idąc/jadąc do Wodospadu Kamieńczyka (10 min na piechotę z centrum: Krucze to te wysokie z lewej strony drogi za rzeką, Baszty z prawej przy drodze, trochę za drzewami). Przy drodze mała zatoczka-parking, punkt widokowy i spiętrzenie wody. Na Kruczych skałach jest ogrodzony punkt widokowy - wejście z tyłu od ul. Mickiewicza, do wspinania nadaje się widoczna z drogi 30m północna ściana.
Asekuracja
Mnóstwo rys i zacięć, w które wkładamy własne przeloty (kości, friendy) - czyli DDS.
1. Śpiewak oryginalnie, V-, DDS.
2. Trzy plus, IV, 7R + ST.
3. Prawy komin, IV, DDS.
4. Lewy komin, V, DDS.
5. Szeroka rysa, V, DDS.
6. Seven seconds, IV-, DDS.
Rodzaj skały
Granit bliższy Janowickiemu niż Sokolikom. Skały o wysokości dochodzącej do 30m (Krucze Skały).
Dojazd
Praktycznie w samym mieście przy międzynarodowej drodze E65 do Jakuszyc. Trafimy na nie idąc/jadąc do Wodospadu Kamieńczyka (10 min na piechotę z centrum: Krucze to te wysokie z lewej strony drogi za rzeką, Baszty z prawej przy drodze, trochę za drzewami). Przy drodze mała zatoczka-parking, punkt widokowy i spiętrzenie wody. Na Kruczych skałach jest ogrodzony punkt widokowy - wejście z tyłu od ul. Mickiewicza, do wspinania nadaje się widoczna z drogi 30m północna ściana.
Asekuracja
Mnóstwo rys i zacięć, w które wkładamy własne przeloty (kości, friendy) - czyli DDS.
2011 - maj - Sokoliki
Lista dróg:
Rysa Tota (Süd Wand), V, asekuracja dobra. Znane przejście Herbert Bittner, Walter Bittner, Willi Syrowatka, Leopold Weisner, 1934r.
Komin Ścięgosza, V, asekuracja bardzo dobra. Znane przejście Herbert Bittner, Walter Bittner, Georg Träutlein, Leopold Weisner, 1935r.
Do Grzyba (Chatka), IV.
Loteryjka (Baba), IV (łańcuch zjazdowy). Pierwsze przejście Barbara Dukiet (-Zawadzka), Józef Panfil, Antoni Sidorowicz, wiosna 1958r.
Czołg (Chała, Wschodnia), III, miejsce IV (w zacięciu), asekuracja dobra. Znane przejście Alfred Hüttler, lata 1920-te.
Rysa Tota (Süd Wand), V, asekuracja dobra. Znane przejście Herbert Bittner, Walter Bittner, Willi Syrowatka, Leopold Weisner, 1934r.
Komin Ścięgosza, V, asekuracja bardzo dobra. Znane przejście Herbert Bittner, Walter Bittner, Georg Träutlein, Leopold Weisner, 1935r.
Do Grzyba (Chatka), IV.
Loteryjka (Baba), IV (łańcuch zjazdowy). Pierwsze przejście Barbara Dukiet (-Zawadzka), Józef Panfil, Antoni Sidorowicz, wiosna 1958r.
Czołg (Chała, Wschodnia), III, miejsce IV (w zacięciu), asekuracja dobra. Znane przejście Alfred Hüttler, lata 1920-te.
2011 - kwiecień - Masyw Ślęży
Skalnym szlakiem na Ślężę.
Ten szlak to prawdziwe, wysokogórskie królestwo, oddalone tylko kilkadziesiąt minut jazdy samochodem od Wrocławia. Idąc kamienistym szlakiem, mijając kolejne głazy, podejścia, można się poczuć jak w wysokich górach. Również fani boulderingu znajdą tu coś dla siebie.
Ten szlak to prawdziwe, wysokogórskie królestwo, oddalone tylko kilkadziesiąt minut jazdy samochodem od Wrocławia. Idąc kamienistym szlakiem, mijając kolejne głazy, podejścia, można się poczuć jak w wysokich górach. Również fani boulderingu znajdą tu coś dla siebie.
2011 - marzec - Tatry
Relacja z wyjazdu kondycyjnego Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego do Doliny Pięciu Stawów Polskich
w dniach 10-13.03.2011.
w dniach 10-13.03.2011.
„I zaczęło się. Góry pochłonęły mnie całkowicie, szczególnie zimą. Przez pierwszy sezon biegałem po szlakach, zaraz potem zacząłem się wspinać.
Andrzej Zawada, którego zresztą niestety nie dane było mi poznać, zwykł mówić: Pokaż, co zrobiłeś w Tatrach zimą, a powiem ci, jakim jesteś alpinistą. Oczywiście o tym zdaniu dowiedziałem się znacznie później. Każdą wolną chwilę poświęcałem na to, żeby znaleźć się w górach i się wspinać (…)
Pamiętam niesamowitą chwilę, kiedy staliśmy na śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyślałem wtedy: Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę (…).
Stałem pod północną ścianą K2, patrzyłem z zachwytem i przypomniałem sobie tę chwilę na śnieżnej grani pod Kozim Wierchem. Marzenia stały się rzeczywistością.
Bo w tym sporcie (…) ważna jest determinacja i własne pragnienia. I wytrwałe dążenie do celu. Czasem oczywiście marzenia nie wystarczą. Liczy się zbieg okoliczności, szczęście, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze. Tak naprawdę to dzięki nim osiągamy tak wiele w życiu”.
PIOTR MORAWSKI (1976-2009)
PROLOG
Gdy oczekiwanie dobiega końca, gdy wydaje się już, że nic nie stoi na przeszkodzie ku realizacji zimowych, tatrzańskich marzeń, wyruszamy – członkowie Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego – by odkrywać nowe miejsca, ścieżki, by dotykać szumu lodowatego wiatru na postrzępionych graniach naszych ukochanych Tatr.
REALIZACJA MARZEŃ
Marzenia – dla każdego z nas inne, lecz realizowane z tym samym uczuciem szczęścia, złapanym w świątyni tatrzańskich skał, między Szpiglasem a Kozim, pomiędzy Żlebem Kulczyńskiego a Piątką. Rozpraszamy się – wyruszamy na Zawrat, by później oddać się całkowicie górom, życie zawiesić na kawałku liny, a jednocześnie z poczuciem spełniającego się marzenia – dotykać zimowej Orlej Perci. Po raz kolejny limit szczęścia zostaje mocno naciągnięty. Chodzenie po nawisach, oblodzonej skale, niepewnych żlebach dostarcza prawdziwych, ziejących chłodem emocji. Krok za krokiem, uderzenie czekana - szybszy oddech – i znów to samo od początku. Tym razem się udaje, radość jest wielka, a na deser idziemy granią odchodzącą z Orlej na szczyt Kołowej Czuby. W tym czasie nasza Kasia - sublokatorka ze schroniskowego pokoju – miała załatwić w kuchni pierogi ruskie, które – nie wiedzieć czemu – były w menu, ale niedostępne L Niestety, po dotarciu do Piątki okazuje się, że pierogów nie będzie, bowiem są zbyt pracochłonne dla obsługi; mówiąc krótko i dobitnie – zupę i bigos robi się szybciej. Po zjedzeniu pomidorówki chwilowa złość zamieniła się w zachwyt nad zapewne pięknymi, dorodnymi i dojrzewającymi w pełnym słońcu pomidorami, z których ta pyszna zupa została zrobiona.
Tymczasem grupa ski-tourowa w składzie Zuzia i Krzyś dzielnie zaatakowała dwa Wierchy: Szpiglasowy i Kozi. Jak się okazało, zjazdy z obu szczytów dostarczyły wielu emocji i niezapomnianych wrażeń. Kozi Wierch był tego dnia oblegany z każdej strony. Trudno się dziwić – wszystkim dopisała zarówno pogoda, jak i kondycja, dzięki temu szczyt stał się naszym klubowym genius loci. Ewa, Kasia, Zuzia, Dorota, Wacek, Bartek, Andrzej, drugi Andrzej, Kuba, Rafał, Krzysiek, drugi Krzysiek, Mariusz, nasi wojacy i ja – krążymy gdzieś między sobą, zawieszeni na przednich zębach raków, na kilkunastu żyłach ukrytych w rdzeniu liny, na dziobie czekana… Mijamy się, zapatrzeni w białe szczyty Tatr, w drugiego człowieka, a może przede wszystkim – we własne wnętrze. Życie zostało tam, w oddali, na nizinach codzienności, w okowach obowiązków wypełnianych każdego dnia. Warto jednak się przenikać, czerpać radość z dzielenia tej samej liny z drugim człowiekiem, z możliwości włożenia swojej stopy w otwór wydrążony w śniegu przez idącego przede mną…
Jedynie Goofy, leczący kontuzje, oddaje się przyjemności całodniowego wsłuchiwania się we wszystkie szmery schroniskowego pokoju. Wieczorem wszyscy spotykamy się w pokoju Mariusza – któremu w tym miejscu należą się serdeczne podziękowania za zorganizowanie wyjazdu – i rozmawiamy o tym, co już było i co dopiero przed nami. Tymczasem na zewnątrz halny z wielką siłą uderza w ściany schroniska, do tego stopnia, że do uszczelniania okien zostaje wykorzystany nasz sprzęt wspinaczkowy. W jadalni sobotni tłum, chyba jedynym miejscem, w którym można trochę odetchnąć, są dwie lśniące nowością łazienki, w których można skorzystać z gorącej wody pod prysznicem.
LAWINA
W czasie powrotu do Wrocławia dociera do nas dramatyczna informacja – w lawinie w rejonie Krzyżnego śmierć poniosła jedna osoba, a dwie kolejne w stanie krytycznym przewieziono do szpitala. Od razu pojawia się pytanie – może to ktoś od nas? Przecież nie wszyscy wyjechali już do domu, tak jak my… Po chwili jednak potwierdzamy telefonicznie, że wszystko jest OK. Tym razem to nikt z naszych, tym razem się udało… choć dzień wcześniej wszyscy stawialiśmy kroki w podobnych żlebach i dolinach… W lawinie ostatecznie zginęły trzy osoby.
Tymczasem w stukocie kół pociągu ginie gdzieś lęk, rozpływa się obawa o życie – jesteśmy bezpieczni. Żyjemy, by realizować marzenia, wędrujemy dalej, by w piersiach biło mocniej. Przed nami kolejne wyzwania – trzeba jeszcze przetrzeć wiele szlaków, przeciągnąć linę przez skały Orlej Perci, a czarna herbata wciąż musi rozjaśniać myśli – nas, stojących na zimowej grani Koziego Wierchu. Oby góry nigdy nie przestały nas kochać!
Andrzej Zawada, którego zresztą niestety nie dane było mi poznać, zwykł mówić: Pokaż, co zrobiłeś w Tatrach zimą, a powiem ci, jakim jesteś alpinistą. Oczywiście o tym zdaniu dowiedziałem się znacznie później. Każdą wolną chwilę poświęcałem na to, żeby znaleźć się w górach i się wspinać (…)
Pamiętam niesamowitą chwilę, kiedy staliśmy na śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyślałem wtedy: Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę (…).
Stałem pod północną ścianą K2, patrzyłem z zachwytem i przypomniałem sobie tę chwilę na śnieżnej grani pod Kozim Wierchem. Marzenia stały się rzeczywistością.
Bo w tym sporcie (…) ważna jest determinacja i własne pragnienia. I wytrwałe dążenie do celu. Czasem oczywiście marzenia nie wystarczą. Liczy się zbieg okoliczności, szczęście, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze. Tak naprawdę to dzięki nim osiągamy tak wiele w życiu”.
PIOTR MORAWSKI (1976-2009)
PROLOG
Gdy oczekiwanie dobiega końca, gdy wydaje się już, że nic nie stoi na przeszkodzie ku realizacji zimowych, tatrzańskich marzeń, wyruszamy – członkowie Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego – by odkrywać nowe miejsca, ścieżki, by dotykać szumu lodowatego wiatru na postrzępionych graniach naszych ukochanych Tatr.
REALIZACJA MARZEŃ
Marzenia – dla każdego z nas inne, lecz realizowane z tym samym uczuciem szczęścia, złapanym w świątyni tatrzańskich skał, między Szpiglasem a Kozim, pomiędzy Żlebem Kulczyńskiego a Piątką. Rozpraszamy się – wyruszamy na Zawrat, by później oddać się całkowicie górom, życie zawiesić na kawałku liny, a jednocześnie z poczuciem spełniającego się marzenia – dotykać zimowej Orlej Perci. Po raz kolejny limit szczęścia zostaje mocno naciągnięty. Chodzenie po nawisach, oblodzonej skale, niepewnych żlebach dostarcza prawdziwych, ziejących chłodem emocji. Krok za krokiem, uderzenie czekana - szybszy oddech – i znów to samo od początku. Tym razem się udaje, radość jest wielka, a na deser idziemy granią odchodzącą z Orlej na szczyt Kołowej Czuby. W tym czasie nasza Kasia - sublokatorka ze schroniskowego pokoju – miała załatwić w kuchni pierogi ruskie, które – nie wiedzieć czemu – były w menu, ale niedostępne L Niestety, po dotarciu do Piątki okazuje się, że pierogów nie będzie, bowiem są zbyt pracochłonne dla obsługi; mówiąc krótko i dobitnie – zupę i bigos robi się szybciej. Po zjedzeniu pomidorówki chwilowa złość zamieniła się w zachwyt nad zapewne pięknymi, dorodnymi i dojrzewającymi w pełnym słońcu pomidorami, z których ta pyszna zupa została zrobiona.
Tymczasem grupa ski-tourowa w składzie Zuzia i Krzyś dzielnie zaatakowała dwa Wierchy: Szpiglasowy i Kozi. Jak się okazało, zjazdy z obu szczytów dostarczyły wielu emocji i niezapomnianych wrażeń. Kozi Wierch był tego dnia oblegany z każdej strony. Trudno się dziwić – wszystkim dopisała zarówno pogoda, jak i kondycja, dzięki temu szczyt stał się naszym klubowym genius loci. Ewa, Kasia, Zuzia, Dorota, Wacek, Bartek, Andrzej, drugi Andrzej, Kuba, Rafał, Krzysiek, drugi Krzysiek, Mariusz, nasi wojacy i ja – krążymy gdzieś między sobą, zawieszeni na przednich zębach raków, na kilkunastu żyłach ukrytych w rdzeniu liny, na dziobie czekana… Mijamy się, zapatrzeni w białe szczyty Tatr, w drugiego człowieka, a może przede wszystkim – we własne wnętrze. Życie zostało tam, w oddali, na nizinach codzienności, w okowach obowiązków wypełnianych każdego dnia. Warto jednak się przenikać, czerpać radość z dzielenia tej samej liny z drugim człowiekiem, z możliwości włożenia swojej stopy w otwór wydrążony w śniegu przez idącego przede mną…
Jedynie Goofy, leczący kontuzje, oddaje się przyjemności całodniowego wsłuchiwania się we wszystkie szmery schroniskowego pokoju. Wieczorem wszyscy spotykamy się w pokoju Mariusza – któremu w tym miejscu należą się serdeczne podziękowania za zorganizowanie wyjazdu – i rozmawiamy o tym, co już było i co dopiero przed nami. Tymczasem na zewnątrz halny z wielką siłą uderza w ściany schroniska, do tego stopnia, że do uszczelniania okien zostaje wykorzystany nasz sprzęt wspinaczkowy. W jadalni sobotni tłum, chyba jedynym miejscem, w którym można trochę odetchnąć, są dwie lśniące nowością łazienki, w których można skorzystać z gorącej wody pod prysznicem.
LAWINA
W czasie powrotu do Wrocławia dociera do nas dramatyczna informacja – w lawinie w rejonie Krzyżnego śmierć poniosła jedna osoba, a dwie kolejne w stanie krytycznym przewieziono do szpitala. Od razu pojawia się pytanie – może to ktoś od nas? Przecież nie wszyscy wyjechali już do domu, tak jak my… Po chwili jednak potwierdzamy telefonicznie, że wszystko jest OK. Tym razem to nikt z naszych, tym razem się udało… choć dzień wcześniej wszyscy stawialiśmy kroki w podobnych żlebach i dolinach… W lawinie ostatecznie zginęły trzy osoby.
Tymczasem w stukocie kół pociągu ginie gdzieś lęk, rozpływa się obawa o życie – jesteśmy bezpieczni. Żyjemy, by realizować marzenia, wędrujemy dalej, by w piersiach biło mocniej. Przed nami kolejne wyzwania – trzeba jeszcze przetrzeć wiele szlaków, przeciągnąć linę przez skały Orlej Perci, a czarna herbata wciąż musi rozjaśniać myśli – nas, stojących na zimowej grani Koziego Wierchu. Oby góry nigdy nie przestały nas kochać!
2011 - luty - Rudawy Janowickie
Gdy zimą głód wspinania jest tak wielki, że nie można zaspokoić go nawet codziennymi wizytami na sztucznej ścianie wspinaczkowej, każdy szanujący się wspinacz – o ile nie udaje się w któryś z rejonów na południu Europy – odlicza godziny do pierwszych, rozgrzanych promieniami wiosennego słońca dni, w których będzie mógł bez przeszkód oddać się przyjemności wspinania po suchej skale.
Warto jednak nawet zimą udać się w Sokoły, by dotknąć oblodzonego granitu, zaplanować letnie wejścia, szukać nowych linii, chwytów, dróg…
Warto jednak nawet zimą udać się w Sokoły, by dotknąć oblodzonego granitu, zaplanować letnie wejścia, szukać nowych linii, chwytów, dróg…
2011 - styczeń - Karkonosze
Idziemy krok za krokiem, jak zawsze. Przesuwamy się niczym chmury na niebie, raz wolniej, po chwili szybciej, wbijając naostrzone zęby raków w zamarznięte białe połacie karkonoskiego śniegu. W powietrzu wirują kryształki lodu, jakby chciały wykorzystać ostatnie chwile porannego mrozu.
Uciekajcie! – to ostatnie słowo, jakie udało mi się usłyszeć tego dnia. Po chwili wśród mgły ujrzałem jakby ścianę białego kurzu, dymu, która przesuwała się z ogromną szybkością w moją stronę. Nie było czasu na reakcję, zanim dotarło do mnie, co tak naprawdę się dzieje, zostałem powalony na ziemię. Po chwili leciałem już razem z masami śniegu i gdy mózg wysyłał ciągłe sygnały „ratuj się”, ciało odmawiało posłuszeństwa – jakieś próby machania rękami, wykonywania pływackich ruchów, szarpania z samym sobą. Wcześniej dostałem kamieniem w głowę i zahaczyłem nogami o drzewa, jednak śnieg pędził dalej i wydawało się przez moment, że nie zatrzyma się nigdy.
Nagle wszystko ucichło, osiadło, ale serce biło dalej. Tak chciałem się ratować, tak chciałem żyć, serce wyrywało się z unieruchomionego ciała, lecz napotkało na niespotykany opór śnieżno-lodowego betonu. Nawet oddychać nie mogłem, klatka piersiowa nie dała rady unieść się do góry choć o milimetr, jakby mnie przygnietli kilkutonowym marmurowym głazem. Pierwsze zamarzły mi chyba powieki, nie mogłem otworzyć oczu, a tak strasznie chciałem zobaczyć, jak to wszystko wygląda. To śmieszne – pomyślałem, do czego mi taki widok, przecież już mnie nie ma… W tej samej chwili nie czułem już dłoni i stóp, jakbym ich wcale nie miał, jakby nigdy nie istniały. Jednak wciąż miałem pojedyncze przebłyski wiary i nadziei, takie wielkie, może największe w życiu pragnienie – jak bardzo bym chciał się przekręcić na bok, inaczej ułożyć do snu…
Śnieg, niczego nieświadomy, leży teraz spokojnie w dolinie, zbity w jedną masę, a ja razem z nim. Kiedyś spłynie z gór ocieplony promieniami wiosennego słońca; ktoś może nawet zatrzyma się w tym miejscu i zachwyci tym karkonoskim rajem. Nie będzie jednak wiedział, że miejsce to jeszcze trzy miesiące temu było piekłem. Białym piekłem…
(Historia ta – na szczęście – to tylko wytwór wyobraźni, związany z udziałem w szkoleniu lawinowym w Karkonoszach)
Uciekajcie! – to ostatnie słowo, jakie udało mi się usłyszeć tego dnia. Po chwili wśród mgły ujrzałem jakby ścianę białego kurzu, dymu, która przesuwała się z ogromną szybkością w moją stronę. Nie było czasu na reakcję, zanim dotarło do mnie, co tak naprawdę się dzieje, zostałem powalony na ziemię. Po chwili leciałem już razem z masami śniegu i gdy mózg wysyłał ciągłe sygnały „ratuj się”, ciało odmawiało posłuszeństwa – jakieś próby machania rękami, wykonywania pływackich ruchów, szarpania z samym sobą. Wcześniej dostałem kamieniem w głowę i zahaczyłem nogami o drzewa, jednak śnieg pędził dalej i wydawało się przez moment, że nie zatrzyma się nigdy.
Nagle wszystko ucichło, osiadło, ale serce biło dalej. Tak chciałem się ratować, tak chciałem żyć, serce wyrywało się z unieruchomionego ciała, lecz napotkało na niespotykany opór śnieżno-lodowego betonu. Nawet oddychać nie mogłem, klatka piersiowa nie dała rady unieść się do góry choć o milimetr, jakby mnie przygnietli kilkutonowym marmurowym głazem. Pierwsze zamarzły mi chyba powieki, nie mogłem otworzyć oczu, a tak strasznie chciałem zobaczyć, jak to wszystko wygląda. To śmieszne – pomyślałem, do czego mi taki widok, przecież już mnie nie ma… W tej samej chwili nie czułem już dłoni i stóp, jakbym ich wcale nie miał, jakby nigdy nie istniały. Jednak wciąż miałem pojedyncze przebłyski wiary i nadziei, takie wielkie, może największe w życiu pragnienie – jak bardzo bym chciał się przekręcić na bok, inaczej ułożyć do snu…
Śnieg, niczego nieświadomy, leży teraz spokojnie w dolinie, zbity w jedną masę, a ja razem z nim. Kiedyś spłynie z gór ocieplony promieniami wiosennego słońca; ktoś może nawet zatrzyma się w tym miejscu i zachwyci tym karkonoskim rajem. Nie będzie jednak wiedział, że miejsce to jeszcze trzy miesiące temu było piekłem. Białym piekłem…
(Historia ta – na szczęście – to tylko wytwór wyobraźni, związany z udziałem w szkoleniu lawinowym w Karkonoszach)