2010 - grudzień - Góry Bystrzyckie
Jednodniowy wypad w Góry Bystrzyckie był idealnym początkiem sezonu zimowego. Po obfitych opadach śniegu z początku grudnia, można się było spodziewać określonych warunków na trasie – tak też było: nieprzetarte szlaki, zaspy, drzewa uginające się pod ciężarem zamarzniętego śniegu i lodu (charakterystyczny dźwięk „trzaskania”, jakby drzewo miało zaraz runąć na ziemię), a także cisza i spokój przeplatane jedynie podmuchami wiatru. Tam naprawdę można odpocząć i przekonać się jak to jest, gdy na całej trasie nie spotyka się ani jednej osoby.
TRASA: Długopole Zdrój – Poręba – Przełęcz Nad Porębą – Jagodna (977 m n.p.m. najwyższy szczyt Gór Bystrzyckich) – schronisko PTTK Jagodna – Przełęcz Spalona – Ponikwa – Długopole Zdrój.
TRASA: Długopole Zdrój – Poręba – Przełęcz Nad Porębą – Jagodna (977 m n.p.m. najwyższy szczyt Gór Bystrzyckich) – schronisko PTTK Jagodna – Przełęcz Spalona – Ponikwa – Długopole Zdrój.
2010 - listopad - Góry Suche
Gdzie się wybrać, gdy serce już tęskni za wysokimi, ciemnymi ścianami Tatr, a rozum sprowadza na ziemię, mówiąc: „to tylko dwa dni, szkoda czasu na dojazd” ? W „sudeckie Tatry”, czyli bliskie nam Góry Kamienne, a dokładnie w jedno z ich pasm – Góry Suche! Kompletowanie ekipy poszło sprawnie, kilka smsów, e-maili i oto mamy kilkuosobowy skład na kolejny wyjazd w góry. Jedziemy J
TRASA: Wałbrzych Główny – Borowa – Rogowiec (ruiny zamku) – Przełęcz Trzech Dolin – Waligóra – Schr. Andrzejówka (nocleg) – Radosno (ruiny zamku) – Sokołowsko – Stożek Wlk. – Unisław Śląski – Dzikowiec – Boguszów Gorce.
W Góry Suche wróciłem po dziesięciu latach. Nic się tu nie zmieniło. Czynnikiem charakterystycznym tego pasma są oczywiście ostre podejścia, których nie sposób zliczyć na naszej trasie. Większość ze szczytów przypomina trójkąty – najpierw wspinamy się na szczyt, na wierzchołku chwilę odpoczywamy i cieszymy się ze z jego zdobycia, by po chwili schodzić równie stromym zboczem…
Tegoroczny początek listopada jest piękny w górach. Na drzewach jeszcze sporo liści, które tysiącami kolorów ozdabiają ciemną, szarą i „mokrą” jesienną rzeczywistość. Nic już jednak nie zatrzyma upływającego czasu: na szlaku spotyka nas nagły opad śniegu, przechodzącego w grad i deszcz. Zima jest coraz bliżej.
W „Andrzejówce” przyjmują nas bardzo ciepło, wszystko jest tu takie, jakie być powinno: domowe jedzenie, czeskie ciemne piwo, miła atmosfera, spokojna muzyka płynąca z głośników… W nocy zrywa się wichura, schroniskowe deski wydają charakterystyczne odgłosy trzeszczenia, zgrzytu. Przez Waligórę przetaczają się ciemne chmury, kotłują się w okolicach szczytu i płyną dalej. Wiatr wieje coraz mocniej, a w budynku gaśnie światło. Przy blasku świecy można się przejść po korytarzu… cisza nocna przerywana jest gwałtownymi podmuchami, a na ścianach wirują cienie ludzkich postaci. Tak będzie do rana. Jak się okazuje, tej nocy wichura zrywała linie energetyczne i łamała drzewa na obszarze całego Dolnego Śląska.
Sokołowsko, ukryte gdzieś pomiędzy drzewami, jak zwykle zachwyca i skłania do zadawania wciąż tych samych pytań – dlaczego tak piękna dolnośląska perełka ulega ciągłej dewastacji i zamienia się w ruinę? Czy powstałej fundacji uda się uratować piękny budynek sanatorium Grunwald? Czy Śląskie Davos wróci jeszcze do dawnej świetności?
TRASA: Wałbrzych Główny – Borowa – Rogowiec (ruiny zamku) – Przełęcz Trzech Dolin – Waligóra – Schr. Andrzejówka (nocleg) – Radosno (ruiny zamku) – Sokołowsko – Stożek Wlk. – Unisław Śląski – Dzikowiec – Boguszów Gorce.
W Góry Suche wróciłem po dziesięciu latach. Nic się tu nie zmieniło. Czynnikiem charakterystycznym tego pasma są oczywiście ostre podejścia, których nie sposób zliczyć na naszej trasie. Większość ze szczytów przypomina trójkąty – najpierw wspinamy się na szczyt, na wierzchołku chwilę odpoczywamy i cieszymy się ze z jego zdobycia, by po chwili schodzić równie stromym zboczem…
Tegoroczny początek listopada jest piękny w górach. Na drzewach jeszcze sporo liści, które tysiącami kolorów ozdabiają ciemną, szarą i „mokrą” jesienną rzeczywistość. Nic już jednak nie zatrzyma upływającego czasu: na szlaku spotyka nas nagły opad śniegu, przechodzącego w grad i deszcz. Zima jest coraz bliżej.
W „Andrzejówce” przyjmują nas bardzo ciepło, wszystko jest tu takie, jakie być powinno: domowe jedzenie, czeskie ciemne piwo, miła atmosfera, spokojna muzyka płynąca z głośników… W nocy zrywa się wichura, schroniskowe deski wydają charakterystyczne odgłosy trzeszczenia, zgrzytu. Przez Waligórę przetaczają się ciemne chmury, kotłują się w okolicach szczytu i płyną dalej. Wiatr wieje coraz mocniej, a w budynku gaśnie światło. Przy blasku świecy można się przejść po korytarzu… cisza nocna przerywana jest gwałtownymi podmuchami, a na ścianach wirują cienie ludzkich postaci. Tak będzie do rana. Jak się okazuje, tej nocy wichura zrywała linie energetyczne i łamała drzewa na obszarze całego Dolnego Śląska.
Sokołowsko, ukryte gdzieś pomiędzy drzewami, jak zwykle zachwyca i skłania do zadawania wciąż tych samych pytań – dlaczego tak piękna dolnośląska perełka ulega ciągłej dewastacji i zamienia się w ruinę? Czy powstałej fundacji uda się uratować piękny budynek sanatorium Grunwald? Czy Śląskie Davos wróci jeszcze do dawnej świetności?
2010 - październik - Góry Wałbrzyskie
Chełmiec, Borowa i wszystko co pomiędzy...
2010 - sierpień/wrzesień - Trening przed "Przejściem dookoła Kotliny Jeleniogórskiej"
Dwa weekendy (sierpniowy i wrześniowy) poświęciłem na trening przed „Przejściem dookoła K.J.” i spędziłem je na wędrówce szlakami Gór Izerskich, Karkonoszy i Rudaw Janowickich. Moja trasa w większości biegła śladami „Przejścia dookoła K.J.”
TRASA:
-WEEKEND I: Piechowice (Górzyniec) – Czarna Góra – Wysoki Kamień – Kopalnia Stanisław – Wysoka Kopa – Hala Izerska – Chatka Górzystów – Jakuszce – Hala Szrenicka (schronisko – nocleg) – Śnieżne Kotły – Przełęcz Karkonoska – Karpacz.
Pierwszy weekend to była masakra - żar lał się z nieba, przez dwa dni upał ok. 30 stopni C, na szlaku wiele odcinków podmokłych, pewnie to pamiątki po wielkich sierpniowych ulewach, które miały miejsce tydzień przed moją wyprawą.
Po zdobyciu Wysokiego Kamienia skusiłem się na piwo.
W Chatce Górzystów czas na posiłek i przyznam szczerze, że dawno nie jadłem tak wspaniałego obiadu – zupa gulaszowa to po prostu mistrzostwo świata, biszkoptowego naleśnika z twarogiem i jagodami chyba nie trzeba reklamować, a do tego zimnie, lwóweckie piwo… Jeśli istnieje kulinarny raj, to tego dnia był on na Hali Izerskiej
Po takim pysznym obiedzie, wędrówka na Halę Szrenicką była przyjemnością, jedynie ostatni odcinek (zielony szlak z Jakuszyc) był ciężki z dwóch powodów: ponieważ nadchodziła noc, trasę pokonywałem przy świetle czołówki, a szlak był bardzo „mokry”, w niektórych miejscach można było niemal utonąć. Początkowo chciałem dojść do "Łabskiego", ale z uwagi na późną porę - po 22, zmęczenie (13 godzin marszu) i dwa odciski, postanowiłem nocować na hali. Jakie było moje zdziwienie, gdy dochodziłem już do schroniska, wyszedł po mnie "pan konserwator" z latarką i pytaniem, czy idę do schroniska, czy może gdzieś dalej. Wprowadził mnie "tyłami" do recepcji, a tam już zakwaterowano mnie do pokoju. Można sobie teraz postawić pytanie, czego kto oczekuje w takim momencie-bo ja oczekiwałem tylko prysznica i łóżka - i to dostałem. A że pokoje w fatalnym stanie? Fakt, to jedno z najbardziej zaniedbanych schronisk, przydałby się generalny remont - dwa lata temu przy wejściu do schroniska wisiał orzełek bez korony. Rano obudziło mnie piękne słońce, otworzyłem okno, poczułem taką charakterystyczną, górską świeżość i...to przysłoniło wszystkie "minusy" tego schroniska. Czas ruszać dalej i dołączyć do innych Pielgrzymów.
-WEEKEND II: Radomierz (Przełęcz Radomierska) – Janowice Wielkie – Zamek Bolczów – Rozdroże pod Jańską G. – Starościńskie Skały – Skalny Most – Polana Mniszkowska – Wołek – Skalnik – Przełęcz Kowarska – Przełęcz Okraj (schronisko – nocleg) – Horni Mala Upa – Jelenka – Śnieżka – Karpacz Biały Jar.
Drugi weekend to już wyprawa wrześniowa, jesienna, bardzo przyjemna, z Przełęczy Radomierskiej na Okraj (w odwrotną stronę niż na „Przejściu dookoła K.J.”).
Jak zwykle na dłużej zatrzymałem się przy zamku Bolczów, jest sporo magii w tym miejscu.
Kolejny etap szlaku to już dobrze mi znane okolice Skalnego Mostu, gdzie niemal przy każdej formacji musiałem się zatrzymać i chociaż kawałek „pożywcować”:
Większość szlaku pokonywałem w samotności, przed Skalnikiem spotkałem jedynie zbieracza grzybów i jagód.
Skalnik to kolejny szczyt zaliczany do KGP, którego jedynym znakiem potwierdzającym „najwyższość” jest kartka przyczepiona do drzewa.
W okolicach Przełęczy Kowarskiej spotkałem kilku rowerzystów. Byłem też coraz bliżej mojego dzisiejszego celu, czyli Przełęczy Okraj.
W schronisku okazało się, że nie ma wolnych miejsc, ale gospodyni zaproponowała mi nocleg w „piwnicy” za 20 zł. Piwnica okazała się normalnym pomieszczeniem przypominającym pokój, tyle że było trochę zimniej niż na piętrze i wilgotniej. To akurat mi nie przeszkadzało, najważniejsze, że było łóżko, światło i grzejnik. Przy obiedzie (zupa i wspaniałe pierogi) mogłem też zamienić kilka słów z obecnymi dzierżawcami schroniska, dowiedziałem się między innymi, że w czasie „Przejścia dookoła K.J.” będą normalnie funkcjonować, że w tamtym roku pierwsi uczestnicy byli u nich ok. 2 w nocy, a ostatni po 11 w dzień…
Po godzinie 6 rano byłem już na nogach i udałem się na spacer na stronę czeską, do Malej Upy.
Miejscowość ładnie położona, zadbana, w niedzielę rano miałem też wrażenie, że wyludniona… ale niestety, ilość samochodów pozostawionych na parkingach wskazywała, że to tylko cisza przed burzą, że pewnie za godzinę czy dwie z tych wszystkich pensjonatów wyjdą prawdziwe tłumy. Zaskoczyła mnie też ilość buldożerów i dźwigów rozstawionych w różnych częściach Malej Upy, gdzie w najlepsze trwa wycinka lasu i budowa nowych wyciągów. Jeśli się nad tym zastanowić, jakże dziwnie wygląda takie oto pismo, rozwieszone niemal na każdym kroku w Karkonoszach:
A po polskiej stronie remonty szlaku, widoki na wielką białą plamę, czyli zajmujący ¼ powierzchni Karpacza hotel o nazwie na literę „G.”, a gdyby ktoś miał ochotę, można zaprotestować przeciwko budowie nowego wyciągu krzesełkowego w Karpaczu. Starosta Jeleniogórski czeka na uwagi i wnioski do 22 września.
Śnieżka pożegnała mnie drobnym gradem i temperaturą w okolicach 5 stopni, pierwszy raz w tym sezonie rękawice poszły w ruch. Na najwyższym szczycie Karkonoszy wprowadzono ruch jednokierunkowy, ale z tego, co zdążyłem zauważyć, większość do tego zakazu się nie stosuje.
TRASA:
-WEEKEND I: Piechowice (Górzyniec) – Czarna Góra – Wysoki Kamień – Kopalnia Stanisław – Wysoka Kopa – Hala Izerska – Chatka Górzystów – Jakuszce – Hala Szrenicka (schronisko – nocleg) – Śnieżne Kotły – Przełęcz Karkonoska – Karpacz.
Pierwszy weekend to była masakra - żar lał się z nieba, przez dwa dni upał ok. 30 stopni C, na szlaku wiele odcinków podmokłych, pewnie to pamiątki po wielkich sierpniowych ulewach, które miały miejsce tydzień przed moją wyprawą.
Po zdobyciu Wysokiego Kamienia skusiłem się na piwo.
W Chatce Górzystów czas na posiłek i przyznam szczerze, że dawno nie jadłem tak wspaniałego obiadu – zupa gulaszowa to po prostu mistrzostwo świata, biszkoptowego naleśnika z twarogiem i jagodami chyba nie trzeba reklamować, a do tego zimnie, lwóweckie piwo… Jeśli istnieje kulinarny raj, to tego dnia był on na Hali Izerskiej
Po takim pysznym obiedzie, wędrówka na Halę Szrenicką była przyjemnością, jedynie ostatni odcinek (zielony szlak z Jakuszyc) był ciężki z dwóch powodów: ponieważ nadchodziła noc, trasę pokonywałem przy świetle czołówki, a szlak był bardzo „mokry”, w niektórych miejscach można było niemal utonąć. Początkowo chciałem dojść do "Łabskiego", ale z uwagi na późną porę - po 22, zmęczenie (13 godzin marszu) i dwa odciski, postanowiłem nocować na hali. Jakie było moje zdziwienie, gdy dochodziłem już do schroniska, wyszedł po mnie "pan konserwator" z latarką i pytaniem, czy idę do schroniska, czy może gdzieś dalej. Wprowadził mnie "tyłami" do recepcji, a tam już zakwaterowano mnie do pokoju. Można sobie teraz postawić pytanie, czego kto oczekuje w takim momencie-bo ja oczekiwałem tylko prysznica i łóżka - i to dostałem. A że pokoje w fatalnym stanie? Fakt, to jedno z najbardziej zaniedbanych schronisk, przydałby się generalny remont - dwa lata temu przy wejściu do schroniska wisiał orzełek bez korony. Rano obudziło mnie piękne słońce, otworzyłem okno, poczułem taką charakterystyczną, górską świeżość i...to przysłoniło wszystkie "minusy" tego schroniska. Czas ruszać dalej i dołączyć do innych Pielgrzymów.
-WEEKEND II: Radomierz (Przełęcz Radomierska) – Janowice Wielkie – Zamek Bolczów – Rozdroże pod Jańską G. – Starościńskie Skały – Skalny Most – Polana Mniszkowska – Wołek – Skalnik – Przełęcz Kowarska – Przełęcz Okraj (schronisko – nocleg) – Horni Mala Upa – Jelenka – Śnieżka – Karpacz Biały Jar.
Drugi weekend to już wyprawa wrześniowa, jesienna, bardzo przyjemna, z Przełęczy Radomierskiej na Okraj (w odwrotną stronę niż na „Przejściu dookoła K.J.”).
Jak zwykle na dłużej zatrzymałem się przy zamku Bolczów, jest sporo magii w tym miejscu.
Kolejny etap szlaku to już dobrze mi znane okolice Skalnego Mostu, gdzie niemal przy każdej formacji musiałem się zatrzymać i chociaż kawałek „pożywcować”:
Większość szlaku pokonywałem w samotności, przed Skalnikiem spotkałem jedynie zbieracza grzybów i jagód.
Skalnik to kolejny szczyt zaliczany do KGP, którego jedynym znakiem potwierdzającym „najwyższość” jest kartka przyczepiona do drzewa.
W okolicach Przełęczy Kowarskiej spotkałem kilku rowerzystów. Byłem też coraz bliżej mojego dzisiejszego celu, czyli Przełęczy Okraj.
W schronisku okazało się, że nie ma wolnych miejsc, ale gospodyni zaproponowała mi nocleg w „piwnicy” za 20 zł. Piwnica okazała się normalnym pomieszczeniem przypominającym pokój, tyle że było trochę zimniej niż na piętrze i wilgotniej. To akurat mi nie przeszkadzało, najważniejsze, że było łóżko, światło i grzejnik. Przy obiedzie (zupa i wspaniałe pierogi) mogłem też zamienić kilka słów z obecnymi dzierżawcami schroniska, dowiedziałem się między innymi, że w czasie „Przejścia dookoła K.J.” będą normalnie funkcjonować, że w tamtym roku pierwsi uczestnicy byli u nich ok. 2 w nocy, a ostatni po 11 w dzień…
Po godzinie 6 rano byłem już na nogach i udałem się na spacer na stronę czeską, do Malej Upy.
Miejscowość ładnie położona, zadbana, w niedzielę rano miałem też wrażenie, że wyludniona… ale niestety, ilość samochodów pozostawionych na parkingach wskazywała, że to tylko cisza przed burzą, że pewnie za godzinę czy dwie z tych wszystkich pensjonatów wyjdą prawdziwe tłumy. Zaskoczyła mnie też ilość buldożerów i dźwigów rozstawionych w różnych częściach Malej Upy, gdzie w najlepsze trwa wycinka lasu i budowa nowych wyciągów. Jeśli się nad tym zastanowić, jakże dziwnie wygląda takie oto pismo, rozwieszone niemal na każdym kroku w Karkonoszach:
A po polskiej stronie remonty szlaku, widoki na wielką białą plamę, czyli zajmujący ¼ powierzchni Karpacza hotel o nazwie na literę „G.”, a gdyby ktoś miał ochotę, można zaprotestować przeciwko budowie nowego wyciągu krzesełkowego w Karpaczu. Starosta Jeleniogórski czeka na uwagi i wnioski do 22 września.
Śnieżka pożegnała mnie drobnym gradem i temperaturą w okolicach 5 stopni, pierwszy raz w tym sezonie rękawice poszły w ruch. Na najwyższym szczycie Karkonoszy wprowadzono ruch jednokierunkowy, ale z tego, co zdążyłem zauważyć, większość do tego zakazu się nie stosuje.
2010 - sierpień- Tatry
W górach szukam zawsze romantyzmu pierwszych odkrywców i staram się, aby wszystkie cyfry, litery, oznaczenia, nigdy nie przysłoniły najważniejszego. Dlatego jednym z moich marzeń jest przeniesienie się w czasy pierwszych zdobywców - to byłoby piękne, przywdziać ich stroje, zabrać często własnoręcznie przygotowane sprzęty, nie martwić się o naładowaną baterię w telefonie. Być tak do końca sam na sam ze szczytem, granią, pierwszy raz dotknąć skały, poprowadzić drogę, odkryć nowe przejście, nowy wariant, zachwycić się bez reszty górami i przesłać - pisaną przy blasku lampy naftowej w Starym Schronisku przy Morskim Oku - relację do przedwojennego wydania „Taternika”…
MNICH
Opuszczamy szlak prowadzący na Wrota Chałubińskiego i ścieżką taternicką udajemy się pod ściany Mnicha, gdzie przygotowujemy sprzęt i spoglądając w niebo, wymieniamy ostatnie uwagi, zastanawiamy się, czy nie przyjdzie nam wycofywać się w czasie deszczu. Decydujemy się na drogę Orłowskiego. Nadeszła chwila, na którą czekaliśmy od ostatniego pobytu w Tatrach. Za sobą zostawiamy całą złożoność problemów czy pragnień, dotykających współczesny świat – w tej chwili liczy się tylko droga i jej szczęśliwe zakończenie.
Staję oko w oko, chwyt w chwyt, stopa w stopę, z drogą, której twórcą był jeden z moich wspinaczkowych autorytetów. Serce bije coraz mocniej, w gardle drapie charakterystyczna suchość, odczuwam drżenie nogi… i już jestem na końcu pierwszego wyciągu. „Mam auto”, „wybieram”, „możesz iść” – idziemy dalej. W drodze na szczyt znajduję jeszcze kilka starych, pozostawionych w szczelinach, zardzewiałych haków, częściowo uszkodzonych. Kto mógł je wbijać? – wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach – Orłowski, Żuławski, Długosz? Aż się che iść dalej.
Przed nami ostatni wyciąg i myśli koncentrują się tylko na jednym – by już dotknąć szczytu. Wierzchołek wita nas gęstą mgłą, gdzie pośród chmur widzimy tylko siebie. W kilku miejscach niebo się jednak przeciera, widać fragment Morskiego Oka oraz schronisko, gdzie został też bliski nam, ale jakże inny od tego, w którym teraz się znajdujemy, świat…
MIĘGUSZOWIECKA GRAŃ
Nad Podhalem budzi się nowy, sierpniowy dzień, a pierwsze promienie słońca odbijają się od jeszcze sennych, taborowych namiotów. Wśród radosnego śpiewu tatrzańskich ptaków, słychać pojedyncze głosy budzących się osób, mieszkańców taboru taternickiego na Polanie Szałasiska. Gdy okolicę wypełnia woń świeżo zaparzonej kawy, wiadomo już, że nie warto dłużej spać – zapowiada się piękny, słoneczny, tatrzański dzień. Czas wyruszyć.
Nie mija godzina, gdy w zupełnej ciszy nasza czwórka z radością zdobywa wysokość, idąc szlakiem na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Jedynie na przełęczy spotykamy grupę, która udaje się na Mięguszowiecki Szczyt Wielki tzw. Drogą po Głazach. My tymczasem szykujemy sprzęt i idziemy granią w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego.
Graniówki to moje kochanki. Uwielbiam te ognistoczerwone usta przepaści, długie nogi kolejnych kominów i szczelin, błękitne oczy każdego nieznanego chwytu, kształtne i wydatne przewieszki, a nade wszystko – zapach młodej, świeżej, nie dotkniętej skazą współczesnego świata, wolności… Tatry to raj. Każdy promień słońca wydaje się bliżej mnie, każda chmura staje się potężniejsza i groźniejsza niż ta widziana w dolinie. Mijamy wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego, docieramy do Igieł Milówki i tam decydujemy się na zajście ścieżką taternicką na stronę słowacką. Na niebie pojawia się zbyt wiele ciężkich, niemal czarnych chmur, by ryzykować zejście z grani w czasie burzy. Po stronie naszych południowych sąsiadów trochę błądzimy, szukając zamkniętego szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, lecz piękne widoki na Wielki Hińczowy Staw czy Koprowy Wierch i fragment Doliny Mięguszowieckiej, wynagradzają nam trudy pokonywania nieznanych ścieżek. Na deser dostajemy wspaniały prezent od natury – wśród rumowisk, piargów i trawek, pojawiają się dwa stojące na tylnych łapkach świstaki, gwiżdżące tak głośno, jakby chciały wezwać ratowników Horskiej Zachrannej Służby.
Żegnamy Tatry naszych sąsiadów i wykończeni wracamy szlakiem na tabor. Po 20 udaje nam się jeszcze załapać na kolację – grillowany serek w schronisku.
Nadchodzi noc. Zbliża się małymi krokami, ogarniając swoją czarną płachtą każdą tatrzańską dolinę, każdy szczyt, każdą grań – również tę naszą dzisiejszą, na której zostawiliśmy okruchy marzeń o zdobywaniu następnych dróg.
Nadchodzi noc. Na taborze zapada coraz głębsza cisza, przerywana jedynie odgłosami ostatnich, gasnących rozmów o zdobytych dzisiaj ścianach. Czas udać się na zasłużony odpoczynek. Może już we śnie zdobędziemy kolejny tatrzański szczyt?
MNICH
Opuszczamy szlak prowadzący na Wrota Chałubińskiego i ścieżką taternicką udajemy się pod ściany Mnicha, gdzie przygotowujemy sprzęt i spoglądając w niebo, wymieniamy ostatnie uwagi, zastanawiamy się, czy nie przyjdzie nam wycofywać się w czasie deszczu. Decydujemy się na drogę Orłowskiego. Nadeszła chwila, na którą czekaliśmy od ostatniego pobytu w Tatrach. Za sobą zostawiamy całą złożoność problemów czy pragnień, dotykających współczesny świat – w tej chwili liczy się tylko droga i jej szczęśliwe zakończenie.
Staję oko w oko, chwyt w chwyt, stopa w stopę, z drogą, której twórcą był jeden z moich wspinaczkowych autorytetów. Serce bije coraz mocniej, w gardle drapie charakterystyczna suchość, odczuwam drżenie nogi… i już jestem na końcu pierwszego wyciągu. „Mam auto”, „wybieram”, „możesz iść” – idziemy dalej. W drodze na szczyt znajduję jeszcze kilka starych, pozostawionych w szczelinach, zardzewiałych haków, częściowo uszkodzonych. Kto mógł je wbijać? – wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach – Orłowski, Żuławski, Długosz? Aż się che iść dalej.
Przed nami ostatni wyciąg i myśli koncentrują się tylko na jednym – by już dotknąć szczytu. Wierzchołek wita nas gęstą mgłą, gdzie pośród chmur widzimy tylko siebie. W kilku miejscach niebo się jednak przeciera, widać fragment Morskiego Oka oraz schronisko, gdzie został też bliski nam, ale jakże inny od tego, w którym teraz się znajdujemy, świat…
MIĘGUSZOWIECKA GRAŃ
Nad Podhalem budzi się nowy, sierpniowy dzień, a pierwsze promienie słońca odbijają się od jeszcze sennych, taborowych namiotów. Wśród radosnego śpiewu tatrzańskich ptaków, słychać pojedyncze głosy budzących się osób, mieszkańców taboru taternickiego na Polanie Szałasiska. Gdy okolicę wypełnia woń świeżo zaparzonej kawy, wiadomo już, że nie warto dłużej spać – zapowiada się piękny, słoneczny, tatrzański dzień. Czas wyruszyć.
Nie mija godzina, gdy w zupełnej ciszy nasza czwórka z radością zdobywa wysokość, idąc szlakiem na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Jedynie na przełęczy spotykamy grupę, która udaje się na Mięguszowiecki Szczyt Wielki tzw. Drogą po Głazach. My tymczasem szykujemy sprzęt i idziemy granią w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego.
Graniówki to moje kochanki. Uwielbiam te ognistoczerwone usta przepaści, długie nogi kolejnych kominów i szczelin, błękitne oczy każdego nieznanego chwytu, kształtne i wydatne przewieszki, a nade wszystko – zapach młodej, świeżej, nie dotkniętej skazą współczesnego świata, wolności… Tatry to raj. Każdy promień słońca wydaje się bliżej mnie, każda chmura staje się potężniejsza i groźniejsza niż ta widziana w dolinie. Mijamy wierzchołek Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego, docieramy do Igieł Milówki i tam decydujemy się na zajście ścieżką taternicką na stronę słowacką. Na niebie pojawia się zbyt wiele ciężkich, niemal czarnych chmur, by ryzykować zejście z grani w czasie burzy. Po stronie naszych południowych sąsiadów trochę błądzimy, szukając zamkniętego szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, lecz piękne widoki na Wielki Hińczowy Staw czy Koprowy Wierch i fragment Doliny Mięguszowieckiej, wynagradzają nam trudy pokonywania nieznanych ścieżek. Na deser dostajemy wspaniały prezent od natury – wśród rumowisk, piargów i trawek, pojawiają się dwa stojące na tylnych łapkach świstaki, gwiżdżące tak głośno, jakby chciały wezwać ratowników Horskiej Zachrannej Służby.
Żegnamy Tatry naszych sąsiadów i wykończeni wracamy szlakiem na tabor. Po 20 udaje nam się jeszcze załapać na kolację – grillowany serek w schronisku.
Nadchodzi noc. Zbliża się małymi krokami, ogarniając swoją czarną płachtą każdą tatrzańską dolinę, każdy szczyt, każdą grań – również tę naszą dzisiejszą, na której zostawiliśmy okruchy marzeń o zdobywaniu następnych dróg.
Nadchodzi noc. Na taborze zapada coraz głębsza cisza, przerywana jedynie odgłosami ostatnich, gasnących rozmów o zdobytych dzisiaj ścianach. Czas udać się na zasłużony odpoczynek. Może już we śnie zdobędziemy kolejny tatrzański szczyt?
2010 - lipiec - Góry Bardzkie
„Pogoda jako stan atmosfery jest zawsze” – to powiedzenie przypomina mi się zawsze, gdy ktoś rezygnuje z jakiegokolwiek wyjazdu, posługując się stwierdzeniem „przecież nie będzie pogody”… Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w górach sam, pewnie kilka lat temu, pomyślałem więc, że skoro „ma nie być pogody” i nikt nie ma ochoty ze mną jechać, czas wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć…
Pociąg ze sporym hukiem wdziera się na senną stację dworca kolejowego w Bardzie Śląskim. Razem ze mną wysiada kilku rowerzystów i trzy starsze kobiety, udające się z pewnością na niedzielną mszę do tutejszego sanktuarium, podniesionego decyzją Benedykta XVI do rangi Bazyliki Mniejszej. Miasteczko znane jest z jeszcze innego obiektu – otóż jadąc pociągiem (linia kolejowa Wrocław Główny - Międzylesie) bądź samochodem drogą krajową nr 8 do Kudowy, gdy popatrzymy w górę, naszym oczom ukaże się duży biały krzyż, stojący tuż nad urwiskiem (Obryw Skalny). Obryw Bardzki to największe historycznie poświadczone osuwisko zbocza górskiego w Sudetach (ok. 90 m wysokości i 200 m szerokości).
Nie mija pół godziny, a już stoję przy białym krzyżu i obserwuję Nysę Kłodzką, wijącą się między zabudowaniami Barda, rzekę, która w 1997 roku wyrządziła tyle szkód. Widok jest ładny, można podziwiać nie tylko miasteczko, ale też Grzbiet Zachodni Gór Bardzkich, biegnący ku Srebrnej Górze. Zmierzając niebieskim szlakiem na szczyt Kalwarii, zatrzymuję się na odpoczynek przy pojawiających się co jakiś czas skałkach. Fakt, jest ich zdecydowanie za mało, nastrajają mnie jednak do sięgnięcia po gazetę podejmującą tematykę tatrzańską – wszak już nie mogę się doczekać przyszłego weekendu, kiedy to znów spojrzę w oczy Mięguszowi i zanurzę się w zerwach tatrzańskiego granitu…
Po minięciu ostatniej kapliczki górskiej, których w tej części gór jest kilka, zaczyna się właściwa trasa, biegnąca „granią” Gór Bardzkich, przez Przełęcz Łaszczową i Kłodzką Górę do Kłodzka. Wśród lasów, zarośli i łąk podążam niebieskim szlakiem, za towarzyszy mając sarny i szare wiewiórki skaczące między drzewami. Szlak jest dość dobrze oznakowany, choć w kilku miejscach trzeba dobrze się rozglądać, by nie skręcić w jedną z wielu bocznych ścieżek.
Kłodzka Góra (765 m n.p.m.) jako szczyt zaliczany do Korony Gór Polski, bardzo mnie zaskoczył – gdybym nie popatrzył w lewo na drzewo, pewnie bym nie zauważył, że właśnie to jest najwyższy punkt Gór Bardzkich. Na jednym z drzew zawieszona jest kartka, informująca o tym, gdzie się właśnie znajdujemy. Słyszałem gdzieś opinię, że jeden z tutejszych szczytów jest wyższy od Kłodzkiej Góry, ale jak do tej pory nikt z instytucji przyznającej „medal” za KGP tej informacji nie potwierdził. Podobnie wygląda temat Chełmca i Borowej w Górach Wałbrzyskich, ale to już na marginesie.
Po „zaliczeniu” Kłodzkiej Góry, szlak żółty doprowadza mnie do zajazdu Kukułka, a dalej zaczyna się najbardziej nieprzyjemny odcinek – wśród błota, zarośli i metrowej wysokości pokrzyw, muszę dodatkowo zwracać uwagę na ukryte w gęstwinie oznaczenia. Po 1,5 godziny od pobytu na najwyższym szczycie Gór Bardzkich, stoję na moście w Kłodzku i przypominam sobie tragiczne chwile z 1997 roku…
Nie pisałem jeszcze o tym, ale na całej trasie, od Kalwarii do Kłodzka, nie spotkałem prawie nikogo. Góry te uważam za wspaniałą alternatywę dla Ślęży czy Wielkiej Sowy, zwłaszcza dla osób, które poszukują ciszy i spokoju. Widoków może rzeczywiście jest mało, ale są inne atrakcje: można przy okazji zwiedzić dwa miasta – Bardo Śląskie i Kłodzko (a nawet Srebrną Górę, jeśli pójdziemy w drugą stronę) czy w zupełnej samotności obserwować cuda natury.
Pociąg ze sporym hukiem wdziera się na senną stację dworca kolejowego w Bardzie Śląskim. Razem ze mną wysiada kilku rowerzystów i trzy starsze kobiety, udające się z pewnością na niedzielną mszę do tutejszego sanktuarium, podniesionego decyzją Benedykta XVI do rangi Bazyliki Mniejszej. Miasteczko znane jest z jeszcze innego obiektu – otóż jadąc pociągiem (linia kolejowa Wrocław Główny - Międzylesie) bądź samochodem drogą krajową nr 8 do Kudowy, gdy popatrzymy w górę, naszym oczom ukaże się duży biały krzyż, stojący tuż nad urwiskiem (Obryw Skalny). Obryw Bardzki to największe historycznie poświadczone osuwisko zbocza górskiego w Sudetach (ok. 90 m wysokości i 200 m szerokości).
Nie mija pół godziny, a już stoję przy białym krzyżu i obserwuję Nysę Kłodzką, wijącą się między zabudowaniami Barda, rzekę, która w 1997 roku wyrządziła tyle szkód. Widok jest ładny, można podziwiać nie tylko miasteczko, ale też Grzbiet Zachodni Gór Bardzkich, biegnący ku Srebrnej Górze. Zmierzając niebieskim szlakiem na szczyt Kalwarii, zatrzymuję się na odpoczynek przy pojawiających się co jakiś czas skałkach. Fakt, jest ich zdecydowanie za mało, nastrajają mnie jednak do sięgnięcia po gazetę podejmującą tematykę tatrzańską – wszak już nie mogę się doczekać przyszłego weekendu, kiedy to znów spojrzę w oczy Mięguszowi i zanurzę się w zerwach tatrzańskiego granitu…
Po minięciu ostatniej kapliczki górskiej, których w tej części gór jest kilka, zaczyna się właściwa trasa, biegnąca „granią” Gór Bardzkich, przez Przełęcz Łaszczową i Kłodzką Górę do Kłodzka. Wśród lasów, zarośli i łąk podążam niebieskim szlakiem, za towarzyszy mając sarny i szare wiewiórki skaczące między drzewami. Szlak jest dość dobrze oznakowany, choć w kilku miejscach trzeba dobrze się rozglądać, by nie skręcić w jedną z wielu bocznych ścieżek.
Kłodzka Góra (765 m n.p.m.) jako szczyt zaliczany do Korony Gór Polski, bardzo mnie zaskoczył – gdybym nie popatrzył w lewo na drzewo, pewnie bym nie zauważył, że właśnie to jest najwyższy punkt Gór Bardzkich. Na jednym z drzew zawieszona jest kartka, informująca o tym, gdzie się właśnie znajdujemy. Słyszałem gdzieś opinię, że jeden z tutejszych szczytów jest wyższy od Kłodzkiej Góry, ale jak do tej pory nikt z instytucji przyznającej „medal” za KGP tej informacji nie potwierdził. Podobnie wygląda temat Chełmca i Borowej w Górach Wałbrzyskich, ale to już na marginesie.
Po „zaliczeniu” Kłodzkiej Góry, szlak żółty doprowadza mnie do zajazdu Kukułka, a dalej zaczyna się najbardziej nieprzyjemny odcinek – wśród błota, zarośli i metrowej wysokości pokrzyw, muszę dodatkowo zwracać uwagę na ukryte w gęstwinie oznaczenia. Po 1,5 godziny od pobytu na najwyższym szczycie Gór Bardzkich, stoję na moście w Kłodzku i przypominam sobie tragiczne chwile z 1997 roku…
Nie pisałem jeszcze o tym, ale na całej trasie, od Kalwarii do Kłodzka, nie spotkałem prawie nikogo. Góry te uważam za wspaniałą alternatywę dla Ślęży czy Wielkiej Sowy, zwłaszcza dla osób, które poszukują ciszy i spokoju. Widoków może rzeczywiście jest mało, ale są inne atrakcje: można przy okazji zwiedzić dwa miasta – Bardo Śląskie i Kłodzko (a nawet Srebrną Górę, jeśli pójdziemy w drugą stronę) czy w zupełnej samotności obserwować cuda natury.
2010 - czerwiec - Karkonosze
Nie pamiętam, kiedy i w jakich okolicznościach, pierwszy raz usłyszałem o Przejściu Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – wiem jednak, że nazwa od razu przykuła moją uwagę i pojawiły się pierwsze pytania – po co, jak, kiedy, gdzie… Dzisiaj wiem już o wiele więcej o tym wydarzeniu, również z tego względu, iż postanowiłem w tym roku wziąć w nim udział.
Nie trzeba było wiele czasu, by stworzyć, czy może inaczej „sfor(u)mować” wrocławsko-toruńsko-gdańską jednostkę do zadań specjalnych, nie posiadającą jeszcze zatwierdzonej nazwy. Tym sposobem czteroosobowy zespół w składzie: Bea-(ta) reprezentująca jednocześnie Gdańsk i Wrocław, Łukasz z Torunia, oraz Leuthen i Gregor – jako przedstawiciele wrocławskiej myśli humanistycznej. Po dwóch tygodniach przygotowań, polegających głównie na wymianie maili, jak również treningów (w moim przypadku 150 km jazdy rowerem po okolicach Przedgórza Sudeckiego), nasza wyprawa doszła do skutku.
SOBOTA, 26.06.2010
Około godziny 2.30 w nocy budzi mnie dźwięk telefonu komórkowego – to znak, że Łukasz z Torunia jest już blisko mojego domu. Z Wrocławia wyjeżdżamy ok. 6. Cała nasza czwórka spotyka się dzisiaj pierwszy raz w życiu – to bardzo fajne uczucie, rozmawiać z kimś np. przez rok na forum, by w tej chwili móc tej samej osobie spojrzeć prosto w oczy i może nawet zastanowić się: czy właśnie tak sobie ją/jego wyobrażałem? Po godzinie jazdy już wiadomo, kto zostanie okrzyknięty największą gadułą wyprawy – to oczywiście nasz nieoceniony Leuthen (Paweł) z Wrocławia, posiadający wiedzę historyczną naprawdę godną pozazdroszczenia. W dodatku, jak to często w takich sytuacjach bywa, okazuje się, że Paweł jest synem doktora, wykładającego na mojej uczelni (Instytut Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego). Jak to się mówi w takich chwilach? Świat jest mały…
Jelenia Góra wita nas ciężkimi chmurami i kroplami deszczu, które jednak nie zamieniają się w regularną ulewę. Naszą wyprawę treningową rozpoczynamy w Sobieszowie podejściem czerwonym szlakiem pod Zamek Chojnik. Na zamku zawiązała się ciekawa dyskusja na jeden z najbardziej zapalnych tematów, czyli polityki. Jako fanatyk religijny i polityczny, postanowiłem nie zabierać głosu w omawianych tematach, by zablokować możliwość ostrego spięcia już na początku trasy. (Tak Moi Drodzy, tym sposobem nie poznaliście mojej prawdziwej twarzy. Poznacie ją przy następnej okazji J)
Po zakończeniu zwiedzania już wiemy, że nasz plan dotyczący dzisiejszego dnia, pozostanie jedynie na papierze i nie uda nam się przejść przez Jakuszce do Szklarskiej Poręby. Docieramy pieszo do Jagniątkowa i decydujemy się na podejście czarnym szlakiem do Schroniska Pod Łabskim Szczytem. Tam, przy talerzu zupy ogórkowej, wsłuchujemy się – jedni z większym zaangażowaniem, inni z mniejszym – w kolejne historyczne opowieści Leuthena. Czas ruszać dalej – szlakiem przez Śnieżne Kotły, Przełęcz Pod Śmielcem, Czeskie i Śląskie Kamienie, docieramy do opuszczonego schroniska Petrova Bouda. Budynek straszy tak jak rok temu, sypiącym się murem, rozwalonymi drzwiami, wybitymi szybami i zapachem zgnilizny. Wszędzie wiszą ogłoszenia o zakazie wstępu, tymczasem niespodziewanie z okna na pierwszym piętrze docierają do nas głosy rozbawionej młodzieży, porozumiewającej się w języku czeskim. Czyżby nielegalna miejscówa?
Słuchając kolejnych opowieści Pawła, tym razem o wojnach światowych, ok. 21 docieramy do Przełęczy Karkonoskiej i Odrodzenia.
Ponieważ na forum często pojawia się temat zniżek PTTK, informuję, iż nam przyznano 10%. Jakiś niesmak na pewno pozostał, bowiem 10 to jednak nie przysługujące 20%, według mnie jest to temat do zaakceptowania i nie rozwijania w związku z tym kolejnego akapitu. Większość z nas pamięta, jak wyglądało to schronisko jakiś czas temu, gdy jeszcze nie zdążyło się do niego wejść, a już oczom ukazywał się wieli napis „ZAKAZ SPOŻYWANIA WŁASNYCH POSIŁKÓW”. W tej chwili schronisko się zmienia, rozwija i z pewnością potrzebuje wielkich nakładów finansowych. Co tam nasze 10% !
Po pysznym obiedzie idziemy przywitać się z Sylwią, która tym razem mnie opuściła i zdecydowała się na wyprawę rowerową – z Przesieki do Odrodzenia. Z uwagą słuchamy Jej relacji.
Przed snem idziemy się jeszcze poruszać na ściance wspinaczkowej. Gdy w swoim ulubionym stylu „na żywca” pokonuję kolejne chwyty, dołączają do mnie Sylwia oraz Łukasz z Torunia. Pozostaje jeszcze ostatni podchwyt i …pora spać.
NIEDZIELA, 27.06.2010
Schronisko opuszczamy o dwie godziny za późno – trudno się dziwić, skoro aż godzinę poświęciliśmy na delektowanie się pyszną kawą w schroniskowym pokoju. Otwarte okno, na niebie ani jednej chmury, a do tego zapach świeżo zaparzonej kawy… hmmm Dziękujemy Ci, Łukaszu, za tę wojskową rację żywnościową, zawierającą również w swoim składzie kawę.
Czerwonym szlakiem „graniowym” dochodzimy do Słonecznika, gdzie każdy z nas nie odmawia sobie przyjemności wspinaczki. Ech, gdyby mieć taką skałę w swoim ogrodzie! Gdyby jeszcze ta skała codziennie zmieniała układ poszczególnych chwytów!
Na szlaku jeszcze pustki, a nasza jednostka do zadań specjalnych, zbliża się do Równi pod Śnieżką. W okolicach Śląskiego Domu już tłum, dopada nas też zapach rozstawionego obok grilla. Jeszcze tylko pół godziny i swoje ramiona otwiera przed nami Królowa Karkonoszy. Pozostaje poddać się Jej urokowi i z dumą zacytować Alfreda Jahna:
„Karkonosze są dla Sudetów tym, czym Tatry dla Karpat”
Tego dnia mieliśmy dojść trasą „przejścia” do Janowic Wielkich, jednak z wielu względów to nie było możliwe – po szybkiej naradzie zdecydowaliśmy się na zejście do Karpacza czerwonym i żółty szlakiem przez Dolinę Łomniczki. Autobusem wracamy do Jeleniej Góry, a w drodze powrotnej do Wrocławia, zatrzymujemy się jeszcze w Bolkowie, by na tutejszym zamku, wsłuchać się w kolejną opowieść historyczną Leuthena. Tak więc historia zatoczyła koło – wyprawę rozpoczęliśmy i skończyliśmy na zamku.
Zawsze, gdy decydujemy się na wyprawę z nieznanymi ludźmi, pojawiają się wątpliwości i pytania typu: jak to będzie. Z wielką radością mogę powiedzieć, że nasza „sfor(u)mowana” wrocławsko-toruńsko-gdańska jednostka do zadań specjalnych, nie posiadająca jeszcze zatwierdzonej nazwy; dobrała się jak w korcu maku. Beato, Łukaszu i Pawle – dziękuję i do zobaczenia na następnym treningu przed „przejściem”.
Nie trzeba było wiele czasu, by stworzyć, czy może inaczej „sfor(u)mować” wrocławsko-toruńsko-gdańską jednostkę do zadań specjalnych, nie posiadającą jeszcze zatwierdzonej nazwy. Tym sposobem czteroosobowy zespół w składzie: Bea-(ta) reprezentująca jednocześnie Gdańsk i Wrocław, Łukasz z Torunia, oraz Leuthen i Gregor – jako przedstawiciele wrocławskiej myśli humanistycznej. Po dwóch tygodniach przygotowań, polegających głównie na wymianie maili, jak również treningów (w moim przypadku 150 km jazdy rowerem po okolicach Przedgórza Sudeckiego), nasza wyprawa doszła do skutku.
SOBOTA, 26.06.2010
Około godziny 2.30 w nocy budzi mnie dźwięk telefonu komórkowego – to znak, że Łukasz z Torunia jest już blisko mojego domu. Z Wrocławia wyjeżdżamy ok. 6. Cała nasza czwórka spotyka się dzisiaj pierwszy raz w życiu – to bardzo fajne uczucie, rozmawiać z kimś np. przez rok na forum, by w tej chwili móc tej samej osobie spojrzeć prosto w oczy i może nawet zastanowić się: czy właśnie tak sobie ją/jego wyobrażałem? Po godzinie jazdy już wiadomo, kto zostanie okrzyknięty największą gadułą wyprawy – to oczywiście nasz nieoceniony Leuthen (Paweł) z Wrocławia, posiadający wiedzę historyczną naprawdę godną pozazdroszczenia. W dodatku, jak to często w takich sytuacjach bywa, okazuje się, że Paweł jest synem doktora, wykładającego na mojej uczelni (Instytut Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego). Jak to się mówi w takich chwilach? Świat jest mały…
Jelenia Góra wita nas ciężkimi chmurami i kroplami deszczu, które jednak nie zamieniają się w regularną ulewę. Naszą wyprawę treningową rozpoczynamy w Sobieszowie podejściem czerwonym szlakiem pod Zamek Chojnik. Na zamku zawiązała się ciekawa dyskusja na jeden z najbardziej zapalnych tematów, czyli polityki. Jako fanatyk religijny i polityczny, postanowiłem nie zabierać głosu w omawianych tematach, by zablokować możliwość ostrego spięcia już na początku trasy. (Tak Moi Drodzy, tym sposobem nie poznaliście mojej prawdziwej twarzy. Poznacie ją przy następnej okazji J)
Po zakończeniu zwiedzania już wiemy, że nasz plan dotyczący dzisiejszego dnia, pozostanie jedynie na papierze i nie uda nam się przejść przez Jakuszce do Szklarskiej Poręby. Docieramy pieszo do Jagniątkowa i decydujemy się na podejście czarnym szlakiem do Schroniska Pod Łabskim Szczytem. Tam, przy talerzu zupy ogórkowej, wsłuchujemy się – jedni z większym zaangażowaniem, inni z mniejszym – w kolejne historyczne opowieści Leuthena. Czas ruszać dalej – szlakiem przez Śnieżne Kotły, Przełęcz Pod Śmielcem, Czeskie i Śląskie Kamienie, docieramy do opuszczonego schroniska Petrova Bouda. Budynek straszy tak jak rok temu, sypiącym się murem, rozwalonymi drzwiami, wybitymi szybami i zapachem zgnilizny. Wszędzie wiszą ogłoszenia o zakazie wstępu, tymczasem niespodziewanie z okna na pierwszym piętrze docierają do nas głosy rozbawionej młodzieży, porozumiewającej się w języku czeskim. Czyżby nielegalna miejscówa?
Słuchając kolejnych opowieści Pawła, tym razem o wojnach światowych, ok. 21 docieramy do Przełęczy Karkonoskiej i Odrodzenia.
Ponieważ na forum często pojawia się temat zniżek PTTK, informuję, iż nam przyznano 10%. Jakiś niesmak na pewno pozostał, bowiem 10 to jednak nie przysługujące 20%, według mnie jest to temat do zaakceptowania i nie rozwijania w związku z tym kolejnego akapitu. Większość z nas pamięta, jak wyglądało to schronisko jakiś czas temu, gdy jeszcze nie zdążyło się do niego wejść, a już oczom ukazywał się wieli napis „ZAKAZ SPOŻYWANIA WŁASNYCH POSIŁKÓW”. W tej chwili schronisko się zmienia, rozwija i z pewnością potrzebuje wielkich nakładów finansowych. Co tam nasze 10% !
Po pysznym obiedzie idziemy przywitać się z Sylwią, która tym razem mnie opuściła i zdecydowała się na wyprawę rowerową – z Przesieki do Odrodzenia. Z uwagą słuchamy Jej relacji.
Przed snem idziemy się jeszcze poruszać na ściance wspinaczkowej. Gdy w swoim ulubionym stylu „na żywca” pokonuję kolejne chwyty, dołączają do mnie Sylwia oraz Łukasz z Torunia. Pozostaje jeszcze ostatni podchwyt i …pora spać.
NIEDZIELA, 27.06.2010
Schronisko opuszczamy o dwie godziny za późno – trudno się dziwić, skoro aż godzinę poświęciliśmy na delektowanie się pyszną kawą w schroniskowym pokoju. Otwarte okno, na niebie ani jednej chmury, a do tego zapach świeżo zaparzonej kawy… hmmm Dziękujemy Ci, Łukaszu, za tę wojskową rację żywnościową, zawierającą również w swoim składzie kawę.
Czerwonym szlakiem „graniowym” dochodzimy do Słonecznika, gdzie każdy z nas nie odmawia sobie przyjemności wspinaczki. Ech, gdyby mieć taką skałę w swoim ogrodzie! Gdyby jeszcze ta skała codziennie zmieniała układ poszczególnych chwytów!
Na szlaku jeszcze pustki, a nasza jednostka do zadań specjalnych, zbliża się do Równi pod Śnieżką. W okolicach Śląskiego Domu już tłum, dopada nas też zapach rozstawionego obok grilla. Jeszcze tylko pół godziny i swoje ramiona otwiera przed nami Królowa Karkonoszy. Pozostaje poddać się Jej urokowi i z dumą zacytować Alfreda Jahna:
„Karkonosze są dla Sudetów tym, czym Tatry dla Karpat”
Tego dnia mieliśmy dojść trasą „przejścia” do Janowic Wielkich, jednak z wielu względów to nie było możliwe – po szybkiej naradzie zdecydowaliśmy się na zejście do Karpacza czerwonym i żółty szlakiem przez Dolinę Łomniczki. Autobusem wracamy do Jeleniej Góry, a w drodze powrotnej do Wrocławia, zatrzymujemy się jeszcze w Bolkowie, by na tutejszym zamku, wsłuchać się w kolejną opowieść historyczną Leuthena. Tak więc historia zatoczyła koło – wyprawę rozpoczęliśmy i skończyliśmy na zamku.
Zawsze, gdy decydujemy się na wyprawę z nieznanymi ludźmi, pojawiają się wątpliwości i pytania typu: jak to będzie. Z wielką radością mogę powiedzieć, że nasza „sfor(u)mowana” wrocławsko-toruńsko-gdańska jednostka do zadań specjalnych, nie posiadająca jeszcze zatwierdzonej nazwy; dobrała się jak w korcu maku. Beato, Łukaszu i Pawle – dziękuję i do zobaczenia na następnym treningu przed „przejściem”.
2010 - czerwiec - Tatry
„Zwłoki 26-letniego turysty z Wrocławia znaleziono dzisiaj w okolicach Zawratu” – taka tragiczna informacja dociera do nas w czasie podejścia pod Przełęcz Świnicką. Nim zdążyłem zastanowić się nad możliwymi przyczynami tego wydarzenia, zdążyłem odebrać kilka telefonów i smsów z pytaniami, czy u nas wszystko w porządku – troska rodziny i przyjaciół była spowodowana tym, że też jesteśmy z Wrocławia i w podobnym wieku…
Deszcz pada nieprzerwanie od rana, z każdą chwilą gęstnieje też mgła, znacznie ograniczająca widoczność na szlaku. Decyzją wszystkich członków grupy, dzisiejszą wyprawę kończymy na przełęczy i przemoknięci wracamy do Murowańca, by jak najszybciej zostawić mokre ciuchy przy słynnej gorącej ścianie, przy której kurtka schnie w piętnaście minut.
Leżę na piętrowym łóżku w Betlejemce. Jest idealna cisza – do tego stopnia, że nie słychać nawet odgłosu padającego od wczoraj deszczu. Gdyby jednak wstać i wyjrzeć przez okno, naszym oczom ujawni się jakże częsty widok w Tatrach – rzęsista ulewa i wszechogarniająca wszystko mgła. Nie widać nawet turystów, idących do lub z Murowańca, słychać tylko ich głosy. Odwracam następną kartę czytanej kolejny raz książki Wawrzyńca Żuławskiego i chyba tylko jej lektura może osłodzić choć na chwilę gorycz całodniowej ulewy za oknem.
W Murowańcu chłopak z gitarą zadbał o element integracyjny – gdy samotnie zaczynał śpiewać pierwszą piosenkę dzisiejszego wieczoru, chyba nikt się nie spodziewał, że ostatnią – będzie już śpiewać niemal cała sala. Oto mamy więc atmosferę przypominającą imieniny cioci lub wesele Boryny. Nie przeszkadza mi to, a wręcz przeciwnie – sam mruczę pod nosem kolejne nieśmiertelne szlagiery i widzę, że robią tak nawet osoby siedzące w znacznej odległości od stolika muzycznego. W efekcie mamy więc szanty, śpiewane przez połowę mieszkańców schroniska górskiego. Przyleciały też do nas Bieszczadzkie Anioły, które tym razem chyba miały ochotę na wędrówkę w Tatrach i sprawiły, że jedna ze starszych pań, siedzących obok naszego stolika, ociera łzy przy dźwiękach tej piosenki. Pewnie przypomniała sobie jakieś emocjonalne wydarzenie sprzed lat…
Na taki dzień czeka się czasami miesiąc – chyba nikt nie może do końca uwierzyć, że oto na niebie mamy prawdziwą lampę. Przy śniadaniu w schroniskowej jadalni można jednak usłyszeć, że to tylko dekoracja dla ekipy programu Dzień dobry TVN, nagrywającej swój program koło Murowańca…
Na tarasie ucinam krótką pogawędkę z Kamilem ze schroniskowej recepcji. Jak mnie informuje, w maju był tutaj tylko jeden dzień z takim słońcem… Taką okazję trzeba więc łapać pełnymi garściami. Przed nami wielkie wydarzenie – wpis do księgi wyjść taternickich i planowana pierwsza prawdziwa wspinaczka w Tatrach – droga Stanisławskiego na zachodniej ścianie Kościelca. Aż trudno uwierzyć, że autor tej drogi, mając tyle lat, co my, już nie żył…
Pod ścianą okazuje się, że warunki jednak nie pozwolą nam na atakowanie tej drogi – decydujemy się na inną – Lobby instruktorskie. Od początku towarzyszyły nam wielkie emocje, gdyż dla naszej trójki było to pierwsze w życiu tatrzańskie wspinanie. Pewnego dnia, po kursie wspinaczki skalnej stwierdziliśmy, że warto spróbować czegoś więcej niż Jura czy Sokoliki, choć tam też jest jeszcze sporo do zrobienia. Uczuć, towarzyszących nam przy prowadzeniu pierwszych w życiu wyciągów w Tatrach, nie sposób opisać. To wydarzenie, w moim mniemaniu, przygniatające wszystkie dotychczasowe górskie wrażenia. To jakaś chwilowa ekstaza, oderwanie od ziemskiej świadomości; przekonanie, że oto dotykamy tych samych chwytów, z których kilkadziesiąt lat temu, korzystali nasi wspinaczkowi idole. Jak pisał filozof Tatarkiewicz, człowiek nie jest w stanie osiągnąć pełni szczęścia – są tylko szczęśliwe chwile. Gdyby jednak te chwile się zbuntowały i zamieniły w godziny, miesiące, lata…
Czas wracać. Sprzed wejścia do schroniska niesie się pieśń i dźwięki gitary:
„Chyba już można iść spać,
dziś pewnie nic się nie zdarzy.
Chyba już można się położyć,
marzeń na jutro trzeba namarzyć…”
Deszcz pada nieprzerwanie od rana, z każdą chwilą gęstnieje też mgła, znacznie ograniczająca widoczność na szlaku. Decyzją wszystkich członków grupy, dzisiejszą wyprawę kończymy na przełęczy i przemoknięci wracamy do Murowańca, by jak najszybciej zostawić mokre ciuchy przy słynnej gorącej ścianie, przy której kurtka schnie w piętnaście minut.
Leżę na piętrowym łóżku w Betlejemce. Jest idealna cisza – do tego stopnia, że nie słychać nawet odgłosu padającego od wczoraj deszczu. Gdyby jednak wstać i wyjrzeć przez okno, naszym oczom ujawni się jakże częsty widok w Tatrach – rzęsista ulewa i wszechogarniająca wszystko mgła. Nie widać nawet turystów, idących do lub z Murowańca, słychać tylko ich głosy. Odwracam następną kartę czytanej kolejny raz książki Wawrzyńca Żuławskiego i chyba tylko jej lektura może osłodzić choć na chwilę gorycz całodniowej ulewy za oknem.
W Murowańcu chłopak z gitarą zadbał o element integracyjny – gdy samotnie zaczynał śpiewać pierwszą piosenkę dzisiejszego wieczoru, chyba nikt się nie spodziewał, że ostatnią – będzie już śpiewać niemal cała sala. Oto mamy więc atmosferę przypominającą imieniny cioci lub wesele Boryny. Nie przeszkadza mi to, a wręcz przeciwnie – sam mruczę pod nosem kolejne nieśmiertelne szlagiery i widzę, że robią tak nawet osoby siedzące w znacznej odległości od stolika muzycznego. W efekcie mamy więc szanty, śpiewane przez połowę mieszkańców schroniska górskiego. Przyleciały też do nas Bieszczadzkie Anioły, które tym razem chyba miały ochotę na wędrówkę w Tatrach i sprawiły, że jedna ze starszych pań, siedzących obok naszego stolika, ociera łzy przy dźwiękach tej piosenki. Pewnie przypomniała sobie jakieś emocjonalne wydarzenie sprzed lat…
Na taki dzień czeka się czasami miesiąc – chyba nikt nie może do końca uwierzyć, że oto na niebie mamy prawdziwą lampę. Przy śniadaniu w schroniskowej jadalni można jednak usłyszeć, że to tylko dekoracja dla ekipy programu Dzień dobry TVN, nagrywającej swój program koło Murowańca…
Na tarasie ucinam krótką pogawędkę z Kamilem ze schroniskowej recepcji. Jak mnie informuje, w maju był tutaj tylko jeden dzień z takim słońcem… Taką okazję trzeba więc łapać pełnymi garściami. Przed nami wielkie wydarzenie – wpis do księgi wyjść taternickich i planowana pierwsza prawdziwa wspinaczka w Tatrach – droga Stanisławskiego na zachodniej ścianie Kościelca. Aż trudno uwierzyć, że autor tej drogi, mając tyle lat, co my, już nie żył…
Pod ścianą okazuje się, że warunki jednak nie pozwolą nam na atakowanie tej drogi – decydujemy się na inną – Lobby instruktorskie. Od początku towarzyszyły nam wielkie emocje, gdyż dla naszej trójki było to pierwsze w życiu tatrzańskie wspinanie. Pewnego dnia, po kursie wspinaczki skalnej stwierdziliśmy, że warto spróbować czegoś więcej niż Jura czy Sokoliki, choć tam też jest jeszcze sporo do zrobienia. Uczuć, towarzyszących nam przy prowadzeniu pierwszych w życiu wyciągów w Tatrach, nie sposób opisać. To wydarzenie, w moim mniemaniu, przygniatające wszystkie dotychczasowe górskie wrażenia. To jakaś chwilowa ekstaza, oderwanie od ziemskiej świadomości; przekonanie, że oto dotykamy tych samych chwytów, z których kilkadziesiąt lat temu, korzystali nasi wspinaczkowi idole. Jak pisał filozof Tatarkiewicz, człowiek nie jest w stanie osiągnąć pełni szczęścia – są tylko szczęśliwe chwile. Gdyby jednak te chwile się zbuntowały i zamieniły w godziny, miesiące, lata…
Czas wracać. Sprzed wejścia do schroniska niesie się pieśń i dźwięki gitary:
„Chyba już można iść spać,
dziś pewnie nic się nie zdarzy.
Chyba już można się położyć,
marzeń na jutro trzeba namarzyć…”
2010 - maj - Rudawy Janowickie/Góry Sokole
To był bardzo udany weekendowy wyjazd w Rudawy Janowickie i Góry Sokole. Progi Roberta Kaźmierskiego oraz fundacji Czarodziejska Góra w Mniszkowie okazały się bardzo gościnne dla członków Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego.
Sobota przywitała nas przelotnym deszczem i niektórzy po raz pierwszy mieli okazję spróbować wspinania w mokrej skale. Mogliśmy też obserwować pracę ekiperów, którzy pod kierunkiem Michała Kajcy, osadzali nowe ringi na rudawskich skałach. Ja tym razem oddałem się free solo – Mały Sokolik zdobyty „na żywca” okazał się dawcą wielu emocji i niezapomnianych wrażeń.
Sobota przywitała nas przelotnym deszczem i niektórzy po raz pierwszy mieli okazję spróbować wspinania w mokrej skale. Mogliśmy też obserwować pracę ekiperów, którzy pod kierunkiem Michała Kajcy, osadzali nowe ringi na rudawskich skałach. Ja tym razem oddałem się free solo – Mały Sokolik zdobyty „na żywca” okazał się dawcą wielu emocji i niezapomnianych wrażeń.
2010 - maj - Tatry
Jest 21. Stoję samotnie nad Morskim Okiem, a z wieczornego hałasu i zamieszania wokół schroniska na szczęście pozostało już tylko wspomnienie. Otoczony wielkimi ścianami tatrzańskich szczytów, nasłuchuję dobiegających zewsząd dźwięków: odgłosu pękającego lodu, szumu wiatru i spadających z wysokości małych wodospadów. Spoglądając w górę, obserwuję uciekające chmury i przenikające co jakiś czas przez środek jeziora ich pojedyncze smugi. Ucichł już gwar schroniskowych rozmów, teraz już tylko oświetlone okna zdradzają, że stoi za mną jakiś budynek.
W tych szczególnych okolicznościach przyrody wspominam wczorajsze wejście na Rysy. Myślę o dziewczynie, która urządzając sobie „dupozjazdy” żlebem, zsuwając się w niekontrolowany sposób, uderzyła w moją przyjaciółkę i porwała ją kilkadziesiąt metrów w dół stromego żlebu. Można mówić o wielkim szczęściu, gdyż poza wielkim strachem i drobnymi ranami na rękach i głowie, nic strasznego się nie stało. Zapamiętałem jednak zakrwawiony fragment białej masy śniegu, zapamiętałem krew, której przecież wcale nie powinno tam być. W moim przekonaniu, urządzanie „dupozjazdów” w takim terenie to skrajna głupota – i w takich kategoriach należy o tym mówić.
Stoję i wpatruję się w ten skalny teatr, nabierający – z każdą minutą zapadającej ciemności – coraz większej grozy. Jakże odmiennie wyglądają teraz Mięguszowieckie… jakby płynęły razem z chmurami i zmieniały swoje położenie. Wpatruję się w ciemne żleby, kominy, granie, irracjonalnie szukając jakiegoś światełka, iskierki. Nasłuchuję, czy ktoś nie woła o pomoc. Na myśl przychodzą mi w tej chwili bohaterowie książek Wawrzyńca Żuławskiego, mojego górskiego autorytetu. Zastanawiam się, jak dzisiaj mogłyby wyglądać akcje ratunkowe sprzed 70 lat, tak pięknie opisywane w jego utworach – i odwrotnie, jak dzisiejsze akcje wyglądałyby, gdyby je przenieść w czasy Żuławskiego…
Wciąż stoję na brzegu, lecz czuję, że wieje coraz silniejszy wiatr. Czas wracać do starego schroniska, by stąpając po skrzypiącej podłodze, przy kubku herbaty zaplanować jutrzejszą wyprawę.
W tych szczególnych okolicznościach przyrody wspominam wczorajsze wejście na Rysy. Myślę o dziewczynie, która urządzając sobie „dupozjazdy” żlebem, zsuwając się w niekontrolowany sposób, uderzyła w moją przyjaciółkę i porwała ją kilkadziesiąt metrów w dół stromego żlebu. Można mówić o wielkim szczęściu, gdyż poza wielkim strachem i drobnymi ranami na rękach i głowie, nic strasznego się nie stało. Zapamiętałem jednak zakrwawiony fragment białej masy śniegu, zapamiętałem krew, której przecież wcale nie powinno tam być. W moim przekonaniu, urządzanie „dupozjazdów” w takim terenie to skrajna głupota – i w takich kategoriach należy o tym mówić.
Stoję i wpatruję się w ten skalny teatr, nabierający – z każdą minutą zapadającej ciemności – coraz większej grozy. Jakże odmiennie wyglądają teraz Mięguszowieckie… jakby płynęły razem z chmurami i zmieniały swoje położenie. Wpatruję się w ciemne żleby, kominy, granie, irracjonalnie szukając jakiegoś światełka, iskierki. Nasłuchuję, czy ktoś nie woła o pomoc. Na myśl przychodzą mi w tej chwili bohaterowie książek Wawrzyńca Żuławskiego, mojego górskiego autorytetu. Zastanawiam się, jak dzisiaj mogłyby wyglądać akcje ratunkowe sprzed 70 lat, tak pięknie opisywane w jego utworach – i odwrotnie, jak dzisiejsze akcje wyglądałyby, gdyby je przenieść w czasy Żuławskiego…
Wciąż stoję na brzegu, lecz czuję, że wieje coraz silniejszy wiatr. Czas wracać do starego schroniska, by stąpając po skrzypiącej podłodze, przy kubku herbaty zaplanować jutrzejszą wyprawę.
2010 - kwiecień - Góry Sokole
Kurs wspinaczki skalnej, organizowany przez Wrocławski Klub Wysokogórski (II etap).
2010 - kwiecień - Jura Krakowsko-Częstochowska
Kurs wspinaczki skalnej, organizowany przez Wrocławski Klub Wysokogórski (I etap).
2010 - kwiecień - Rudawy Janowickie
Tym razem wypad pieszo-rowerowy, łącznie ok. 100 km z noclegiem na campingu w szkole wspinaczki w Trzcińsku u Jacka Kudłatego (polecam).
Warunki nas zaskoczyły - miejscami jeszcze pół metra śniegu, więc rowery na plecy i heja pod górę na Skalnik
Wyjazd mocno "hardkorowy" - na drugi dzień byliśmy połamani, ale mieliśmy jeszcze siły na wspinaczkę, w końcu to pierwszy w tym sezonie wspin, więc nie mogliśmy się powstrzymać :-)
Warunki nas zaskoczyły - miejscami jeszcze pół metra śniegu, więc rowery na plecy i heja pod górę na Skalnik
Wyjazd mocno "hardkorowy" - na drugi dzień byliśmy połamani, ale mieliśmy jeszcze siły na wspinaczkę, w końcu to pierwszy w tym sezonie wspin, więc nie mogliśmy się powstrzymać :-)
2010 - marzec - Karkonosze
5 nad ranem. Przecieram oczy, zanurzając się w marzeniach o zimowych Rysach. Wyobrażam sobie, że jestem stęsknionym ptakiem, wracającym po latach do ojczyzny i szukającym rodzinnego gniazda. Ptakiem płaczącym za utraconym rajem zimowej, tatrzańskiej ojczyzny. Nasze marcowe Karkonosze powstały z Tatr – gdyż to właśnie w ukochane Tatry mieliśmy jechać w pierwotnej wersji. Jednak w obliczu ostatnich doniesień o tatrzańskiej pogodzie, postanawiamy wspólnie, że celem naszego weekendowego wyjazdu będzie zimowe wejście na Śnieżkę. Czy w Karkonoszach znajdę choć odrobinę utraconego raju?
Nim zdążyłem przemyśleć temat do końca, moje nogi już kłębią się w świeżym śniegu Sowiej Doliny, a nozdrza oddychają prawdziwą, górską wolnością. Z rozpostartymi skrzydłami docieram do Sowiej Przełęczy (1164 m n.p.m.). To ostatnie chwile, kiedy we względnej ciszy możemy porozmawiać, zrobić zdjęcia i rozejrzeć się po okolicy. Nie wiemy jeszcze, że przed nami ostra walka o postawienie każdego kolejnego kroku i utrzymanie się na powierzchni. Po minięciu przełęczy, rozpoczyna się typowe zimowe, karkonoskie piekło. Huragan uderza z siłą nieporównywalną do żadnej innej, ja przynajmniej nie pamiętam, bym w swoich przygodach z górami, kiedykolwiek miał do czynienia z takimi warunkami, nawet w Tatrach. Wiatr dosłownie zwala z nóg, kilkakrotnie padamy na kolana i łapiemy się wbitego pala lub drzewa. Mam wrażenie, że wiatr przelatuje przeze mnie na wylot, a wirujące z każdej strony kryształki śniegu i lodu wbijają się w ciało. Dokoła nas śnieżyca, huk wiatru, zerowa widoczność. Mijamy schronisko Jelenka, później Czarną Kopę (1407 m n.p.m.) i powoli idziemy Czarnym Grzbietem w kierunku Śnieżki. Tradycyjnie w takich warunkach – im wyżej, tym gorzej. Jakieś pojedyncze próby rozmów, zamieniające się w krzyk…a na końcu i tak okazuje się, że nikt nikogo nie słyszy; jedyne, co możemy robić, to usiłować nie zostać porwanymi przez wiatr.
Śnieżka (1602 m n.p.m.) wita nas jeszcze mocniejszym uderzeniem wiatru. Próba zrobienia zdjęcia sprawia, że moja ręka zamienia się w kostkę lodu. Zaczynam energicznie zginać pięść – czuję, że krew z powrotem dociera do każdego palca i wszystko wraca do normy, uwielbiam to uczucie. Dopiero teraz zauważamy, że nasze ubrania i plecaki są sztywne i oblepione półcentymetrową warstwą lodu. Wreszcie nadchodzi czas odpoczynku w restauracji na najwyższym szczycie Karkonoszy.
Po chwilowym odtajaniu ruszamy dalej; mijamy Śląski Dom, Równię pod Śnieżką i wciąż walcząc z wichurą oraz zadymką śnieżną docieramy do Strzechy Akademickiej. Wewnątrz dziki tłum rozkrzyczanej młodzieży gimnazjalnej, uczestniczący w jakimś obozie. Wystylizowane laleczki Barbie i inne Lady Gagi w różowych spodniach patrzą na nas jak na bałwanów – choć może, oblepieni śniegiem, rzeczywiście tak wyglądamy? Jedno jest pewne – bałwanki muszą jak najszybciej stąd uciekać, by się nie rozpuścić.
Ukojenie przychodzi dopiero w umiłowanej Samotni, gdzie zostajemy ciepło przyjęci i ulokowani w przyjemnym pokoju na poddaszu. W końcu można dojść do siebie, wysuszyć ubrania, wziąć ciepły prysznic i zanurzyć się w morzu wspomnień dzisiejszego dnia. W przytulnym wnętrzu sali jadalnej posilamy się i pijemy grzane, imbirowe piwo, między stolikami przemyka szary kot, na pianinie ktoś gra Beethovena, a za oknem wciąż huczy wiatr…
W rozważaniach o szczęściu filozofa Tatarkiewicza można znaleźć myśl, że człowiek nie jest w stanie osiągnąć pełni szczęścia – są tylko szczęśliwe chwile.
O tak, gdyby jeszcze ktoś mógł sprawić, żeby ta chwila w Samotni trwała wiecznie…
Nim zdążyłem przemyśleć temat do końca, moje nogi już kłębią się w świeżym śniegu Sowiej Doliny, a nozdrza oddychają prawdziwą, górską wolnością. Z rozpostartymi skrzydłami docieram do Sowiej Przełęczy (1164 m n.p.m.). To ostatnie chwile, kiedy we względnej ciszy możemy porozmawiać, zrobić zdjęcia i rozejrzeć się po okolicy. Nie wiemy jeszcze, że przed nami ostra walka o postawienie każdego kolejnego kroku i utrzymanie się na powierzchni. Po minięciu przełęczy, rozpoczyna się typowe zimowe, karkonoskie piekło. Huragan uderza z siłą nieporównywalną do żadnej innej, ja przynajmniej nie pamiętam, bym w swoich przygodach z górami, kiedykolwiek miał do czynienia z takimi warunkami, nawet w Tatrach. Wiatr dosłownie zwala z nóg, kilkakrotnie padamy na kolana i łapiemy się wbitego pala lub drzewa. Mam wrażenie, że wiatr przelatuje przeze mnie na wylot, a wirujące z każdej strony kryształki śniegu i lodu wbijają się w ciało. Dokoła nas śnieżyca, huk wiatru, zerowa widoczność. Mijamy schronisko Jelenka, później Czarną Kopę (1407 m n.p.m.) i powoli idziemy Czarnym Grzbietem w kierunku Śnieżki. Tradycyjnie w takich warunkach – im wyżej, tym gorzej. Jakieś pojedyncze próby rozmów, zamieniające się w krzyk…a na końcu i tak okazuje się, że nikt nikogo nie słyszy; jedyne, co możemy robić, to usiłować nie zostać porwanymi przez wiatr.
Śnieżka (1602 m n.p.m.) wita nas jeszcze mocniejszym uderzeniem wiatru. Próba zrobienia zdjęcia sprawia, że moja ręka zamienia się w kostkę lodu. Zaczynam energicznie zginać pięść – czuję, że krew z powrotem dociera do każdego palca i wszystko wraca do normy, uwielbiam to uczucie. Dopiero teraz zauważamy, że nasze ubrania i plecaki są sztywne i oblepione półcentymetrową warstwą lodu. Wreszcie nadchodzi czas odpoczynku w restauracji na najwyższym szczycie Karkonoszy.
Po chwilowym odtajaniu ruszamy dalej; mijamy Śląski Dom, Równię pod Śnieżką i wciąż walcząc z wichurą oraz zadymką śnieżną docieramy do Strzechy Akademickiej. Wewnątrz dziki tłum rozkrzyczanej młodzieży gimnazjalnej, uczestniczący w jakimś obozie. Wystylizowane laleczki Barbie i inne Lady Gagi w różowych spodniach patrzą na nas jak na bałwanów – choć może, oblepieni śniegiem, rzeczywiście tak wyglądamy? Jedno jest pewne – bałwanki muszą jak najszybciej stąd uciekać, by się nie rozpuścić.
Ukojenie przychodzi dopiero w umiłowanej Samotni, gdzie zostajemy ciepło przyjęci i ulokowani w przyjemnym pokoju na poddaszu. W końcu można dojść do siebie, wysuszyć ubrania, wziąć ciepły prysznic i zanurzyć się w morzu wspomnień dzisiejszego dnia. W przytulnym wnętrzu sali jadalnej posilamy się i pijemy grzane, imbirowe piwo, między stolikami przemyka szary kot, na pianinie ktoś gra Beethovena, a za oknem wciąż huczy wiatr…
W rozważaniach o szczęściu filozofa Tatarkiewicza można znaleźć myśl, że człowiek nie jest w stanie osiągnąć pełni szczęścia – są tylko szczęśliwe chwile.
O tak, gdyby jeszcze ktoś mógł sprawić, żeby ta chwila w Samotni trwała wiecznie…
2010 - luty - High Rocks (U.K.)
W czasie krótkiego pobytu w U.K. postanowiliśmy odwiedzić rejon HIGH ROCKS w okolicach miasta Royal Tunbridge Wells (hrabstwo Kent), w odległości ok. 45 minut jazdy pociągiem od Londynu.
Wstęp: 3 funty dla "zwiedzających" oraz 10 funtów dla "wspinaczy".
Skały przypominają trochę nasze Góry Stołowe, sporo skałek pod bouldering, wspinaczka z liną też możliwa, z uwagi na materiał (częściowo piaskowiec) widoczne liczne wyżłobienia na formacjach skalnych.
Ogólnie bardzo przyjemne miejsce, można odpocząć od londyńskiego jazgotu, oddychać wiejskim powietrzem i ...wspinać, wspinać, wspinać... na sto różnych sposobów; nasz freestyle zobaczycie poniżej.
Wstęp: 3 funty dla "zwiedzających" oraz 10 funtów dla "wspinaczy".
Skały przypominają trochę nasze Góry Stołowe, sporo skałek pod bouldering, wspinaczka z liną też możliwa, z uwagi na materiał (częściowo piaskowiec) widoczne liczne wyżłobienia na formacjach skalnych.
Ogólnie bardzo przyjemne miejsce, można odpocząć od londyńskiego jazgotu, oddychać wiejskim powietrzem i ...wspinać, wspinać, wspinać... na sto różnych sposobów; nasz freestyle zobaczycie poniżej.
2010 - styczeń - Tatry
Tatry sylwestrowo-noworoczne – wyprawa taternicka na Orlą Perć oraz Liptowskie Mury (31.12.2009 – 3.01.2010)
TRASA 1: schronisko V – Zawrat – Mały Kozi Wierch – Kozia Przełęcz – schr. V
TRASA 2: schr. V – Czarna Ławka – Niżni Liptowski Kostur – Wyżni Liptowski Kostur – Szpiglasowy Wierch – Szpiglasowa Przełęcz – schr. V.
Przyznam szczerze, że chyba nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać w tych dniach. To była poezja najwyższych lotów, chwile największej radości przeplatane momentami grozy i troski o siebie oraz drugiego człowieka. Czas zadumy nad sensem stawiania kolejnego kroku, nad rozbryzgującymi się od uderzeń czekana okruchami lodu. Pytania czy warto? odbijające się od pionowych skał pokrytych śniegiem i lodem, wciąż powracające bez odpowiedzi. Drżenie serca na każdy inny niż zwykle odgłos wydawany przez sprzęt w czasie przechodzenia przez stanowisko…
Mała lawina przy Szpiglasowej Przełęczy, upadek kolegi i zjazd po stromym zboczu, ręka opuszczona po wyciągniętą rękę koleżanki, która krzykiem dała znać, że spada…
Zmienność pogody, wyjście w pięknym słońcu, powrót w totalnej ciemności, mgle i zadymce śnieżnej.
Te trzy dni to było igranie ze śmiercią, ale tym razem wygrało życie.
Dziękuję.
TRASA 1: schronisko V – Zawrat – Mały Kozi Wierch – Kozia Przełęcz – schr. V
TRASA 2: schr. V – Czarna Ławka – Niżni Liptowski Kostur – Wyżni Liptowski Kostur – Szpiglasowy Wierch – Szpiglasowa Przełęcz – schr. V.
Przyznam szczerze, że chyba nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać w tych dniach. To była poezja najwyższych lotów, chwile największej radości przeplatane momentami grozy i troski o siebie oraz drugiego człowieka. Czas zadumy nad sensem stawiania kolejnego kroku, nad rozbryzgującymi się od uderzeń czekana okruchami lodu. Pytania czy warto? odbijające się od pionowych skał pokrytych śniegiem i lodem, wciąż powracające bez odpowiedzi. Drżenie serca na każdy inny niż zwykle odgłos wydawany przez sprzęt w czasie przechodzenia przez stanowisko…
Mała lawina przy Szpiglasowej Przełęczy, upadek kolegi i zjazd po stromym zboczu, ręka opuszczona po wyciągniętą rękę koleżanki, która krzykiem dała znać, że spada…
Zmienność pogody, wyjście w pięknym słońcu, powrót w totalnej ciemności, mgle i zadymce śnieżnej.
Te trzy dni to było igranie ze śmiercią, ale tym razem wygrało życie.
Dziękuję.
2009 - listopad - Góry Sowie
Jednodniowa wycieczka w Góry Sowie.
Trasa:
Wrocław - Dzierżoniów - Kamionki - Stara Jodła - Wielka Sowa - Schronisko Sowa - Kozie Siodło - Przełęcz Jugowska - Schronisko Zygmuntówka - Zimna Polanka - Trzy Buki - Nowa Bielawa - Wrocław.
Była to bardzo przyjemna wyprawa, pokazująca wszystkie uroki jesiennego wędrowania: ciszę i spokój na szlaku, zaspy z liści, morze chmur i mgieł, drzewa mieniące się tysiącami kolorów, kozy Pana Bogdana z Zygmuntówki. Miejscami straszne błoto, ale im wyżej, tym było coraz więcej śniegu i lodu. Na szczycie Wielkiej Sowy sporo turystów, część grzała się przy ognisku, inni wchodzili na wieżę, następni delektowali się kawą i czekoladą zakupioną w barze ukrytym w wieży. Biało-czerwona powiewająca na wietrze przypominała o zbliżającym się święcie.
Schronisko Sowa niczym nie zachwyciło, Przełęcz Jugowska zamieniła się w plac budowy (czyżby przygotowania do zbliżającego się sezonu zimowego? stawiają drewnianą budę na modłę góralską, pewnie rośnie konkurencja dla schroniska), natomiast Zygmuntówka oczarowała. Podobny klimat jak rok temu - przyjacielscy gospodarze, sporo zwierząt między nogami, pyszne jedzenie. Troszkę tak, jakbyśmy przyjechali w odwiedziny do cioci na wieś - można "pobawić" się z kozami, kotem, psem, królikiem... można zjeść smaczny, domowy obiad... można pogadać z Panem Bogdanem o tym i o tamtym... można dołożyć drewna do kominka... Formą trochę bardziej przypomina to kwaterę agroturystyczną niż schronisko i można mieć uwagi do takiej stylistyki, według mnie jednak więcej jest pozytywów.
Trasa:
Wrocław - Dzierżoniów - Kamionki - Stara Jodła - Wielka Sowa - Schronisko Sowa - Kozie Siodło - Przełęcz Jugowska - Schronisko Zygmuntówka - Zimna Polanka - Trzy Buki - Nowa Bielawa - Wrocław.
Była to bardzo przyjemna wyprawa, pokazująca wszystkie uroki jesiennego wędrowania: ciszę i spokój na szlaku, zaspy z liści, morze chmur i mgieł, drzewa mieniące się tysiącami kolorów, kozy Pana Bogdana z Zygmuntówki. Miejscami straszne błoto, ale im wyżej, tym było coraz więcej śniegu i lodu. Na szczycie Wielkiej Sowy sporo turystów, część grzała się przy ognisku, inni wchodzili na wieżę, następni delektowali się kawą i czekoladą zakupioną w barze ukrytym w wieży. Biało-czerwona powiewająca na wietrze przypominała o zbliżającym się święcie.
Schronisko Sowa niczym nie zachwyciło, Przełęcz Jugowska zamieniła się w plac budowy (czyżby przygotowania do zbliżającego się sezonu zimowego? stawiają drewnianą budę na modłę góralską, pewnie rośnie konkurencja dla schroniska), natomiast Zygmuntówka oczarowała. Podobny klimat jak rok temu - przyjacielscy gospodarze, sporo zwierząt między nogami, pyszne jedzenie. Troszkę tak, jakbyśmy przyjechali w odwiedziny do cioci na wieś - można "pobawić" się z kozami, kotem, psem, królikiem... można zjeść smaczny, domowy obiad... można pogadać z Panem Bogdanem o tym i o tamtym... można dołożyć drewna do kominka... Formą trochę bardziej przypomina to kwaterę agroturystyczną niż schronisko i można mieć uwagi do takiej stylistyki, według mnie jednak więcej jest pozytywów.
2009 - październik - Karkonosze
Weekendowy wypad w Karkonosze (trasa: Szklarska Poręba – Schronisko pod Łabskim Szczytem – Szrenica [nocleg] – Śnieżne Kotły – Petrova Bouda – Przełęcz Karkonoska – Schronisko Odrodzenie – Pielgrzymy – Polana – Karpacz Wang).
Bardzo zaskoczył nas zielony szlak z Odrodzenia do Pielgrzymów – dużo śniegu, miejscami metrowe zaspy, powalone drzewa… a do tego jagody na krzakach, które o tej porze roku smakowały wyjątkowo wybornie. Pogoda dopisała, w sobotę była mgła, ale niedziela cała słoneczna.
Bardzo zaskoczył nas zielony szlak z Odrodzenia do Pielgrzymów – dużo śniegu, miejscami metrowe zaspy, powalone drzewa… a do tego jagody na krzakach, które o tej porze roku smakowały wyjątkowo wybornie. Pogoda dopisała, w sobotę była mgła, ale niedziela cała słoneczna.
2009 - wrzesień - Chwałków (kamieniołom)
Zamiast wyjścia na ścianę wspinaczkową - wyjazd do kamieniołomu.
2009 - sierpień - Góry Sokole
Tydzień po powrocie z Mont Blanc znów nas ciągnie w góry :-)
2009 - lipiec - Masyw Ślęży
Gdy Tatry są daleko - blisko jest "skalny" szlak na Ślężę...
2009 - czerwiec - Tatry
To był niezapomniany weekend w Tatrach:
- wspaniała, rodzinna atmosfera w schronisku pięciostawiańskim, długie wieczorne rozmowy przy grzanym winie i piwie; śniadania przygotowywane
na stole, na którym w nocy ktoś spał; a gdy zabrakło już miejsca w schronisku, można spać na dworze, tuż pod jego ścianami...
- klimat schroniskowego pokoju, w którym powinno spać 10 osób, a spało 25 - uwierzcie mi, ale nie oddałbym nocy tam spędzonych za noc w najdroższych hotelach świata...
- a przede wszystkim cuda tatrzańskiej przyrody, wciąż zaskakującej swym czerwcowym, zimowym pięknem... na szlaku przeżyliśmy masakryczną śnieżycę, wichurę, a nawet burzę z błyskawicami tuż nad naszymi głowami - takich chwil nie zapomina się do końca życia...
- wspaniała, rodzinna atmosfera w schronisku pięciostawiańskim, długie wieczorne rozmowy przy grzanym winie i piwie; śniadania przygotowywane
na stole, na którym w nocy ktoś spał; a gdy zabrakło już miejsca w schronisku, można spać na dworze, tuż pod jego ścianami...
- klimat schroniskowego pokoju, w którym powinno spać 10 osób, a spało 25 - uwierzcie mi, ale nie oddałbym nocy tam spędzonych za noc w najdroższych hotelach świata...
- a przede wszystkim cuda tatrzańskiej przyrody, wciąż zaskakującej swym czerwcowym, zimowym pięknem... na szlaku przeżyliśmy masakryczną śnieżycę, wichurę, a nawet burzę z błyskawicami tuż nad naszymi głowami - takich chwil nie zapomina się do końca życia...
2009 - maj - Tatry
Wspinaczki majowe...
2009 - kwiecień - Góry Sokole
Początek sezonu wspinaczkowego w Sokolikach.
2009 - styczeń - Karkonosze
...czyli wichura 150 km/h na Szrenicy :-)
2008 - sierpień - Karkonosze
Poszukiwanie ciszy i samotności w Karkonoszach.
2008 - maj - Tatry
Majówka w Tatrach.
2007 - sierpień - Tatry
Wakacyjne piękno Tatr ?
2007 - maj - Tatry
Modlitwa na szczycie Giewontu.
2006 - grudzień - Góry Sowie
Wycieczka w Góry Sowie.
Góry Sowie to pasmo górskie w Sudetach Środkowych rozciągające się na długości 26 km (35 km licząc po linii grzbietowej) pomiędzy Górami Bardzkimi ze wschodu, a Wałbrzyskimi z zachodu. Na wschodzie granicą jest Przełęcz Srebrna, a na zachodzie Góry Sowie kończą się doliną rzeki Bystrzycy. Od północy ograniczone Kotliną Dzierżoniowską - od południa Obniżeniem Noworudzkim, oraz Wzgórzami - Wyrębińskimi i Włodzickimi. W okolicach Głuszycy graniczą z Górami Kamiennymi. Góry Sowie dzielą się na pasma oddzielone od siebie przejezdnymi dla samochodów przełęczami: Srebrną (586 m n.p.m.), Woliborską (711 m n.p.m.), Jugowską (805 m n.p.m.) i Walimską (750 m n.p.m.) oraz Sokolą (754 m n.p.m.). Są to pasma: Szerokiej, Kalenicy i Słonecznej, Wielkiej Sowy, Sokoła i Włodarza, oraz obniżenie w formie działu schodzące przez Glinno w stronę Zagórza Śląskiego i Lubachowa. Zajmują obszar około 200 km kw.
Do najwyższych szczytów Gór Sowich należą: Wielka Sowa (1015 m n.p.m.) Mała Sowa (972 m n.p.m.) Kalenica (964 m n.p.m) oraz Słoneczna (960 m n.p.m.) We wschodniej, i zarazem niższej części, najwyższymi szczytami są Malinowa (839 m n.p.m.) i Szeroka (824 m n.p.m.)
U stóp Gór Sowich znajdują się miasta: Dzierżoniów, Bielawa, Pieszyce, Nowa Ruda, oraz znane miejscowości turystyczne: Rzeczka, Walim , Sokolec, Jugów, Sierpnica, Zagórze Śląskie. Pomiędzy Górami Sowimi, a Kamiennymi leżą Głuszyca i Jedlina Zdrój.
Góry Sowie pokrywa gęsta sieć szlaków turystycznych. Z nich godnym polecenia jest zwłaszcza szlak szczytowy - czerwony, prowadzący przez wszystkie najwyższe szczyty Gór Sowich.
Góry Sowie to pasmo górskie w Sudetach Środkowych rozciągające się na długości 26 km (35 km licząc po linii grzbietowej) pomiędzy Górami Bardzkimi ze wschodu, a Wałbrzyskimi z zachodu. Na wschodzie granicą jest Przełęcz Srebrna, a na zachodzie Góry Sowie kończą się doliną rzeki Bystrzycy. Od północy ograniczone Kotliną Dzierżoniowską - od południa Obniżeniem Noworudzkim, oraz Wzgórzami - Wyrębińskimi i Włodzickimi. W okolicach Głuszycy graniczą z Górami Kamiennymi. Góry Sowie dzielą się na pasma oddzielone od siebie przejezdnymi dla samochodów przełęczami: Srebrną (586 m n.p.m.), Woliborską (711 m n.p.m.), Jugowską (805 m n.p.m.) i Walimską (750 m n.p.m.) oraz Sokolą (754 m n.p.m.). Są to pasma: Szerokiej, Kalenicy i Słonecznej, Wielkiej Sowy, Sokoła i Włodarza, oraz obniżenie w formie działu schodzące przez Glinno w stronę Zagórza Śląskiego i Lubachowa. Zajmują obszar około 200 km kw.
Do najwyższych szczytów Gór Sowich należą: Wielka Sowa (1015 m n.p.m.) Mała Sowa (972 m n.p.m.) Kalenica (964 m n.p.m) oraz Słoneczna (960 m n.p.m.) We wschodniej, i zarazem niższej części, najwyższymi szczytami są Malinowa (839 m n.p.m.) i Szeroka (824 m n.p.m.)
U stóp Gór Sowich znajdują się miasta: Dzierżoniów, Bielawa, Pieszyce, Nowa Ruda, oraz znane miejscowości turystyczne: Rzeczka, Walim , Sokolec, Jugów, Sierpnica, Zagórze Śląskie. Pomiędzy Górami Sowimi, a Kamiennymi leżą Głuszyca i Jedlina Zdrój.
Góry Sowie pokrywa gęsta sieć szlaków turystycznych. Z nich godnym polecenia jest zwłaszcza szlak szczytowy - czerwony, prowadzący przez wszystkie najwyższe szczyty Gór Sowich.
2005 - sierpień - Beskid Wyspowy
Wizyta u rodziny w Łososinie Dolnej.
Łososina Dolna to gmina wiejska położona w centralnym odcinku łuku Karpat, na wschodnich krańcach Beskidu Wyspowego. Gmina zlokalizowana jest przy drodze krajowej między Krakowem a Nowym Sączem (20 km od Nowego Sącza). W skład gminy wchodzi 19 wsi.
Łososina Dolna to gmina wiejska położona w centralnym odcinku łuku Karpat, na wschodnich krańcach Beskidu Wyspowego. Gmina zlokalizowana jest przy drodze krajowej między Krakowem a Nowym Sączem (20 km od Nowego Sącza). W skład gminy wchodzi 19 wsi.