2018 - sierpień - Tatry
Rysy od Słowackiej strony.
2018 - maj - Bieszczady
Samotna wyprawa w Bieszczady.
Zawsze w Tatry było bliżej, zawsze bardziej ciągnęło w nasze najwyższe góry. W tym roku, mimo tatrzańskiej pokusy, powiedziałem dość i pojechałem w Biesy!
Zawsze w Tatry było bliżej, zawsze bardziej ciągnęło w nasze najwyższe góry. W tym roku, mimo tatrzańskiej pokusy, powiedziałem dość i pojechałem w Biesy!
2018 - marzec - Tatry
Zimowa wyprawa na Rysy z Anią, Pawłem i Damianem.
Kilka razy byłem na Rysach w warunkach zimowych (w kwietniu i maju), ale tym razem udało się pierwszy raz wejść na najwyższy szczyt Polski w okresie kalendarzowej zimy. Byliśmy szczęśliwi, ale nie obyło się bez małych strat (odmrożenia palców). Mamy nadzieję, że do "wesela" się zagoi :-)
Kilka razy byłem na Rysach w warunkach zimowych (w kwietniu i maju), ale tym razem udało się pierwszy raz wejść na najwyższy szczyt Polski w okresie kalendarzowej zimy. Byliśmy szczęśliwi, ale nie obyło się bez małych strat (odmrożenia palców). Mamy nadzieję, że do "wesela" się zagoi :-)
2018 - styczeń - Karkonosze
Relacja Pawła z forum.sudety.it :
Lodowi wojownicy w natarciu - czyli moje pierwsze zimowe wejście na Śnieżkę :-)autor: Leuthen » 24-01-2018 17:28
Jest to opowieść o tym, jak zamiast na Borowej wylądowałem ze znajomym na najwyższym szczycie Sudetów
Od kiedy na Królowej Gór Wałbrzyskich otwarto wieżę widokową, czekałem na okazję, by się tam wybrać i na własne oczy podziwiać roztaczającą się stamtąd panoramę. Podobne plany snuł znajomy, gdy więc 8 stycznia on miał mieć w pracy wolne za 6 stycznia, a ja również dysponowałem ósmego dnia 2018 r. wolnym czasem, decyzja mogła być jedna. Koncepcją tą zachwiała jednak wkrótce dość mocno prognoza pogody, która wskazywała na możliwość podziwiania z wieży w dniu 8 stycznia co najwyżej drzewostanu w jej najbliższym sąsiedztwie. Zaczęła się cała seria esemesów i choć znajomy nie wierzył w taką możliwość, zgodziłem się na wyprawę w Karkonosze z wejściem na Śnieżkę, a nawet wyraziłem entuzjazm dla tej idei Choć zdecydowanie zima nie jest moją ulubioną porą roku na górskie wędrowanie, to jednak tak dawno nie byłem w Karkonoszach, że się zgodziłem. Jeszcze techniczne ustalenia co, gdzie i którędy - i mogliśmy ruszać.
W ciemny styczniowy poranek zjawiłem się na nowym wrocławskim dworcu PKS, będącym skromnym dodatkiem do olbrzymiej galerii handlowej Wroclavia. Była to moja pierwsza wizyta tamże od otwarcia obiektu 7 listopada 2017 r. Wrażenia? W holu na parterze, gdzie są kasy i poczekalnia, panował chłód, a na dole, skąd odjeżdżają autobusy (poziom -2), wyraźnie było czuć spaliny, mimo że w chwili, gdy się tam zjawiłem, nie było żadnego autobusu. Wspaniały ten dworzec, naprawdę .
Zasiedliśmy z kolegą w autobusie do Karpacza z 6.45. Tłumów na ten kurs nie było. Po przegadaniu całej, prawie trzygodzinnej, podróży wysiedliśmy w Karpaczu nieopodal dawnego dworca kolejowego, skąd czarnym szlakiem udaliśmy się w stronę Wilczej Poręby. Minęliśmy Krucze Skały i wędrując wzdłuż potoku Płomnica dotarliśmy do wiaty przy Szerokim Moście. Akurat kończyła tam postój jakaś para. Krótka przerwa, chowanie i wyciąganie zbędnych/potrzebnych rzeczy i ruszyliśmy w głąb Sowiej Doliny. W Karpaczu zima była ledwie dostrzegalna (lekko przyprószone śniegiem trawniki), tu już było biało.
Nie minęło wiele czasu, gdy wyprzedziliśmy parę turystów, którzy ruszyli przed nami z wiaty. Minęliśmy kolejną wiatę, budzącą we mnie jakże miłe wspomnienia, gdyż to koło niej, na tej samej drodze, którą teraz maszerowaliśmy, testowałem kilka lat temu w grudniu za pomocą własnej głowy i kolana twardość karkonoskiego gruntu, który okazał się bardzo wytrzymały. Tak... Jakiś pożytek z tego wydarzenia jest, gdyż wskutek sugestii jednego z forumowiczów sudety.it nabyłem wkrótce po tym niefortunnym upadku raczki, które niosłem teraz w plecaku. Doświadczenie jedynym źródłem wiedzy pewnej (John Locke).
Na końcowym odcinku tego fragmentu Sowiej Doliny, gdzie czarny szlak przebiega po wschodnim brzegu potoku Niedźwiada, minęliśmy kolejną parę turystów. Pani w różowej kurtce wyraźnie miała dość (co wyartykułowała: "Nie mam siły" - usłyszał to znajomy), a przecież czekał ich (i nas też) najciekawszy odcinek - zakosy Druga para turystów została daleko z tyłu, a my po przejściu przez drewniany mostek rzeczonego potoku rozpoczęliśmy już bezpośrednie podejście pod Sowią Przełęcz. Tempo było dobre i punkt 11 stanęliśmy na przełęczy.
W czasach, gdy moja głowa zawierała bliższą znajomość z zamarzniętą karkonoską glebą, była na Sowiej Przełęczy spora wiata, którą krótko później z nieznanych mi przyczyn rozebrano, wcale nie zastępując jej nową. Musieliśmy się zadowolić więc stołem z ławkami, oczywiście zaśnieżonymi, ale wyciągnąłem z plecaka alumatę i daliśmy radę.
Herbatka, drugie śniadanie i można zasuwać dalej. Akurat gdy się zwijaliśmy (czyli po jakichś 18-20 minutach postoju) zjawiła się owa druga para turystów, a pani - o dziwo - wcale nie wyglądała na umierającą Szlak wzdłuż granicy był wydeptany, a póki co przed wiatrem chroniły nas jeszcze drzewa. Po zatrzymaniu się na chwilę przy Jelence (rzuciłem okiem na termometr; zdaje się, że pokazywał -2 stopnie), z której komina unosiła się strużka dymu, a z wnętrza dolatywały jakieś aromatyczne zapachy, kontynuowaliśmy wędrówkę. Stopniowo wychodziliśmy na otwartą przestrzeń, maszerując wśród pokrytej grubą warstwą śniegu kosodrzewiny.
Nadspodziewanie szybko dotarliśmy na szczyt Czarnej Kopy. No i tu zaczynało się słynne karkonoskie zimowe piekło Maszerowanie w chmurach z ograniczoną widocznością przy bardzo porywistym wietrze. Meteorologiem nie jestem, ale wiatr w porywach miał gdzieś z 70 km/h. Przed nami dostrzegliśmy wkrótce sylwetki kolejnej pary turystów, których tak jak dwie poprzednie dogoniliśmy i przegoniliśmy. Oczywiście było "cześć", bo my kulturalni wędrowcy jesteśmy No i dziewczyna była dużo młodsza i ładniejsza niż dwie poprzednio mijane panie.
Tymczasem coś tam zaczynało się przecierać i można było zobaczyć coś po prawej i coś przed nami. Także przed nami dostrzegalna była samotna postać (tym razem nie para!), zmierzająca jak my w stronę szczytu Śnieżki. Pamiętam, że w pewnym momencie, gdy przeniosłem wzrok z własnych butów w górę, zobaczyłem jak na jedną chwilę chmury się rozstąpiły i dało się zobaczyć "talerze" na szczycie, ale za moment z powrotem wszystko zniknęło za białą kurtyną. I tak szliśmy od tyczki do tyczki, z kapturami na głowach, "kominem" zaciągniętym aż na nos i wąską szparką na oczy. Wiał wiatr, a my po zmrożonym śniegu podchodziliśmy na Białą Górę. Była to jakaś (marna i słaba, ale zawsze) namiastka tego, co przeżywają Lodowi Wojownicy w Himalajach.
Szedłem z przodu, kolega z tyłu. Wyminąłem samotną turystkę (która okazała się być Czeszką i to starszą, no dobra - może w średnim wieku - w każdym razie nie było po co dłużej kontemplować widoku jej twarzy ) i wkrótce dotarłem do pierwszego odcinka Drogi Jubileuszowej na Śnieżkę. W tym czasie była ona zamknięta dla ruchu tak pieszego, jak i kołowego (nieopodal dostrzegłem szlaban).
Stamtąd już tylko jeden skok i stanąłem przy murze otaczającym „talerze”. Wkrótce dołączył kolega i mogliśmy wspólnie delektować się samotnością na szczycie. Była godzina 12.20, zatem wejście zajęło nam nieco ponad 2,5 godziny.
Na szczycie pozostaliśmy niedługo, bowiem niecały kwadrans. Kolega wykonał kilka zdjęć telefonem, a ja jemu zrobiłem poniższą fotkę. Według jego późniejszych zapewnień, zrobiła ona furorę na facebooku.
Niebawem zjawiła się samotna Czeszka, którą mijaliśmy w podejściu, a gdy szukałem osłony przed wiatrem przy wejściu do restauracji (od dłuższego czasu nieczynnej – wiatr nawiał sporą zaspę przy drzwiach), od strony Równi pod Śnieżką weszło dwóch turystów. Obaj mieli na nogach raki, co dało do myślenia na temat warunków na tej trasie. Wysłałem tylko dwa esemesy z pozdrowieniami ze szczytu i powiedziałem koledze, że ja na zejście ubieram raczki. On zaś wyciągnął raki i gdy je założył ruszyliśmy w dół. Wychodząc stopniowo z chmur spowijającej szczyt, mogliśmy podziwiać panoramę ośnieżonych Karkonoszy, które teraz oświetlało słońce.
Ostre sprzęty na naszych nogach nie okazały się wcale przesadną ostrożnością, bowiem pod śniegiem był w wielu miejscach lód. Minęliśmy kolejne pary, tym razem idące w przeciwną stronę. Jedna z nich podążała na wierzchołek Śnieżki kurczowo trzymając się łańcuchów „ogrodzenia”, te zaś w wielu miejscach były oblepione śnieżno-lodowymi „kalafiorami”.
Oni nie mieli raczków ani raków...
Szybko i pewnie schodziliśmy w stronę „Śląskiego Domu”. Jeszcze na szczycie ustaliliśmy, że zatrzymamy się tam tylko na chwilę, bowiem obiad zjemy w „Samotni”. Przed wejściem do schroniska zdjęliśmy z butów „nakładki” i weszliśmy do środka. Tam nie wiało Wypiliśmy herbatkę z termosów, ja kupiłem dwie pocztówki z przeznaczeniem do wysłania do znajomych i mogliśmy ruszać dalej (ale nim to się stało, za oknem przedefilowała ostatnia z par, którą wyprzedziliśmy wchodząc na szczyt).
Po ponownym założeniu raczków/raków pomaszerowaliśmy niebieskim szlakiem. Wiatr niósł nad ziemią smugi śniegu, co wyglądało podobnie jak oglądane w telewizji obrazki z pustynnych wydm, tyle że tam wiatr niósł piasek .
Mijaliśmy co jakiś czas osoby idące w drugą stronę, choć robiło się już trochę późno jak na wycieczkę na Śnieżkę. Podczas pozdrawiania jednej z par usłyszałem w odpowiedzi „Priwjet!”, co oznaczało, że jednak Rosjanie istotnie zjawili się znowu w Karkonoszach, o czym donosiła lokalna TVP Wrocław.
Minęliśmy „Strzechę Akademicką” i zeszliśmy na dno kotła Małego Stawu (który nie był w całości skuty lodem, bo rozmarzał przy przeciwległym brzegu). Bodajże ostatnią osobą, którą pozdrowiliśmy przed wejściem do „Samotni”, był narciarz podchodzący do „Strzechy”, który w butach narciarskich próbował się wspiąć na wyślizgany fragment szlaku. Toczył ciężką walkę, co było widać po jego twarzy. A tymczasem my weszliśmy do gościnnego schroniska, oczywiście uprzednio ściągając raki/raczki.
Ten zabieg bynajmniej nie jest oczywisty dla wszystkich odwiedzających dawną Klein-Teich-Baude, bowiem w korytarzu wejściowym wisiała kartka, by ściągać raki i nie niszczyć drewnianego parkietu jadalni. Taaak, myślenie ma przyszłość...
Ze znalezieniem miejsca nie było problemu, a ulokowaliśmy się przy oknie wychodzącym na Mały Staw. Gdzieniegdzie leżały lub stały szmaty i różne naczynia, a rzut oka na sufit sprawił, że wiedzieliśmy, iż nie jest to przypadek. Przecieki jak na U-Boocie po ataku bombami głębinowymi...
Pora na obiad. Ustaliliśmy, że jemy nisko, bo chcemy do posiłku wypić piwo, a z „Samotni” do Karpacza Górnego to już prawie deptak Zdecydowałem się na „zestaw dnia”, który kosztował słono, bo z dodatkiem piwa (jedyne czeskie, jakie mieli, to Skalak, lany i do tego tylko jasny) i dwóch kolejnych pocztówek dla znajomych spowodował ubytek w moim portfelu 40 zł (kolega za pierogi ruskie + Skalaka dał tylko nieznacznie więcej niż połowę tej kwoty). Za to obiad został podany na zastawie pamiętającej PRL, albo przynajmniej na taką wyglądającą. Porcja nie było oszołamiająco duża, ale dało się nią najeść, a w oczekiwaniu na zamówienie wziąłem się za wypisywanie kartek.
Po posiłku opuściliśmy schronisko i maszerując zimowym wariantem dotarliśmy do drogi jezdnej, którą pomaszerowaliśmy do Karpacza Górnego. W drodze minął nas jadący w drugą stronę skuter śnieżny ciągnący coś jakby sanie, załadowane - uwaga - kilkoma kegami piwa Ależ spragnieni muszą być karkonoscy turyści.
Wędrówkę zakończyliśmy na przystanku nieopodal świątyni Wang o 15.28. Kilkanaście minut później nadjechał bus do Jeleniej Góry, którym dojechaliśmy na jeleniogórski dworzec kolejowy i niemal z marszu wsiedliśmy do pociągu do Wrocławia, choć planowaliśmy jechać późniejszym.
To był bardzo udany dzień. Choć tyle razy byłem dotąd na Śnieżce i to nawet gdy leżał śnieg, nigdy dotąd nie dotarłem na jej szczyt w zimie kalendarzowej (grudzień-luty). Przetestowałem zakupioną kilka dni wcześniej kurtkę i buty górskie, a test wypadł pozytywnie. Spędziłem też dzień w towarzystwie znajomego, z którym dawno się nie widziałem i któremu w tym miejscu raz jeszcze gorąco dziękuję za wspólne wędrowanie po małych sudeckich Himalajach i zgodę na zamieszczenie jego zdjęć.
Pozostaje sobie życzyć, by w dopiero co rozpoczętym 2018 roku było więcej tak pięknych dni, jak przedstawiony tutaj 8 stycznia.
Lodowi wojownicy w natarciu - czyli moje pierwsze zimowe wejście na Śnieżkę :-)autor: Leuthen » 24-01-2018 17:28
Jest to opowieść o tym, jak zamiast na Borowej wylądowałem ze znajomym na najwyższym szczycie Sudetów
Od kiedy na Królowej Gór Wałbrzyskich otwarto wieżę widokową, czekałem na okazję, by się tam wybrać i na własne oczy podziwiać roztaczającą się stamtąd panoramę. Podobne plany snuł znajomy, gdy więc 8 stycznia on miał mieć w pracy wolne za 6 stycznia, a ja również dysponowałem ósmego dnia 2018 r. wolnym czasem, decyzja mogła być jedna. Koncepcją tą zachwiała jednak wkrótce dość mocno prognoza pogody, która wskazywała na możliwość podziwiania z wieży w dniu 8 stycznia co najwyżej drzewostanu w jej najbliższym sąsiedztwie. Zaczęła się cała seria esemesów i choć znajomy nie wierzył w taką możliwość, zgodziłem się na wyprawę w Karkonosze z wejściem na Śnieżkę, a nawet wyraziłem entuzjazm dla tej idei Choć zdecydowanie zima nie jest moją ulubioną porą roku na górskie wędrowanie, to jednak tak dawno nie byłem w Karkonoszach, że się zgodziłem. Jeszcze techniczne ustalenia co, gdzie i którędy - i mogliśmy ruszać.
W ciemny styczniowy poranek zjawiłem się na nowym wrocławskim dworcu PKS, będącym skromnym dodatkiem do olbrzymiej galerii handlowej Wroclavia. Była to moja pierwsza wizyta tamże od otwarcia obiektu 7 listopada 2017 r. Wrażenia? W holu na parterze, gdzie są kasy i poczekalnia, panował chłód, a na dole, skąd odjeżdżają autobusy (poziom -2), wyraźnie było czuć spaliny, mimo że w chwili, gdy się tam zjawiłem, nie było żadnego autobusu. Wspaniały ten dworzec, naprawdę .
Zasiedliśmy z kolegą w autobusie do Karpacza z 6.45. Tłumów na ten kurs nie było. Po przegadaniu całej, prawie trzygodzinnej, podróży wysiedliśmy w Karpaczu nieopodal dawnego dworca kolejowego, skąd czarnym szlakiem udaliśmy się w stronę Wilczej Poręby. Minęliśmy Krucze Skały i wędrując wzdłuż potoku Płomnica dotarliśmy do wiaty przy Szerokim Moście. Akurat kończyła tam postój jakaś para. Krótka przerwa, chowanie i wyciąganie zbędnych/potrzebnych rzeczy i ruszyliśmy w głąb Sowiej Doliny. W Karpaczu zima była ledwie dostrzegalna (lekko przyprószone śniegiem trawniki), tu już było biało.
Nie minęło wiele czasu, gdy wyprzedziliśmy parę turystów, którzy ruszyli przed nami z wiaty. Minęliśmy kolejną wiatę, budzącą we mnie jakże miłe wspomnienia, gdyż to koło niej, na tej samej drodze, którą teraz maszerowaliśmy, testowałem kilka lat temu w grudniu za pomocą własnej głowy i kolana twardość karkonoskiego gruntu, który okazał się bardzo wytrzymały. Tak... Jakiś pożytek z tego wydarzenia jest, gdyż wskutek sugestii jednego z forumowiczów sudety.it nabyłem wkrótce po tym niefortunnym upadku raczki, które niosłem teraz w plecaku. Doświadczenie jedynym źródłem wiedzy pewnej (John Locke).
Na końcowym odcinku tego fragmentu Sowiej Doliny, gdzie czarny szlak przebiega po wschodnim brzegu potoku Niedźwiada, minęliśmy kolejną parę turystów. Pani w różowej kurtce wyraźnie miała dość (co wyartykułowała: "Nie mam siły" - usłyszał to znajomy), a przecież czekał ich (i nas też) najciekawszy odcinek - zakosy Druga para turystów została daleko z tyłu, a my po przejściu przez drewniany mostek rzeczonego potoku rozpoczęliśmy już bezpośrednie podejście pod Sowią Przełęcz. Tempo było dobre i punkt 11 stanęliśmy na przełęczy.
W czasach, gdy moja głowa zawierała bliższą znajomość z zamarzniętą karkonoską glebą, była na Sowiej Przełęczy spora wiata, którą krótko później z nieznanych mi przyczyn rozebrano, wcale nie zastępując jej nową. Musieliśmy się zadowolić więc stołem z ławkami, oczywiście zaśnieżonymi, ale wyciągnąłem z plecaka alumatę i daliśmy radę.
Herbatka, drugie śniadanie i można zasuwać dalej. Akurat gdy się zwijaliśmy (czyli po jakichś 18-20 minutach postoju) zjawiła się owa druga para turystów, a pani - o dziwo - wcale nie wyglądała na umierającą Szlak wzdłuż granicy był wydeptany, a póki co przed wiatrem chroniły nas jeszcze drzewa. Po zatrzymaniu się na chwilę przy Jelence (rzuciłem okiem na termometr; zdaje się, że pokazywał -2 stopnie), z której komina unosiła się strużka dymu, a z wnętrza dolatywały jakieś aromatyczne zapachy, kontynuowaliśmy wędrówkę. Stopniowo wychodziliśmy na otwartą przestrzeń, maszerując wśród pokrytej grubą warstwą śniegu kosodrzewiny.
Nadspodziewanie szybko dotarliśmy na szczyt Czarnej Kopy. No i tu zaczynało się słynne karkonoskie zimowe piekło Maszerowanie w chmurach z ograniczoną widocznością przy bardzo porywistym wietrze. Meteorologiem nie jestem, ale wiatr w porywach miał gdzieś z 70 km/h. Przed nami dostrzegliśmy wkrótce sylwetki kolejnej pary turystów, których tak jak dwie poprzednie dogoniliśmy i przegoniliśmy. Oczywiście było "cześć", bo my kulturalni wędrowcy jesteśmy No i dziewczyna była dużo młodsza i ładniejsza niż dwie poprzednio mijane panie.
Tymczasem coś tam zaczynało się przecierać i można było zobaczyć coś po prawej i coś przed nami. Także przed nami dostrzegalna była samotna postać (tym razem nie para!), zmierzająca jak my w stronę szczytu Śnieżki. Pamiętam, że w pewnym momencie, gdy przeniosłem wzrok z własnych butów w górę, zobaczyłem jak na jedną chwilę chmury się rozstąpiły i dało się zobaczyć "talerze" na szczycie, ale za moment z powrotem wszystko zniknęło za białą kurtyną. I tak szliśmy od tyczki do tyczki, z kapturami na głowach, "kominem" zaciągniętym aż na nos i wąską szparką na oczy. Wiał wiatr, a my po zmrożonym śniegu podchodziliśmy na Białą Górę. Była to jakaś (marna i słaba, ale zawsze) namiastka tego, co przeżywają Lodowi Wojownicy w Himalajach.
Szedłem z przodu, kolega z tyłu. Wyminąłem samotną turystkę (która okazała się być Czeszką i to starszą, no dobra - może w średnim wieku - w każdym razie nie było po co dłużej kontemplować widoku jej twarzy ) i wkrótce dotarłem do pierwszego odcinka Drogi Jubileuszowej na Śnieżkę. W tym czasie była ona zamknięta dla ruchu tak pieszego, jak i kołowego (nieopodal dostrzegłem szlaban).
Stamtąd już tylko jeden skok i stanąłem przy murze otaczającym „talerze”. Wkrótce dołączył kolega i mogliśmy wspólnie delektować się samotnością na szczycie. Była godzina 12.20, zatem wejście zajęło nam nieco ponad 2,5 godziny.
Na szczycie pozostaliśmy niedługo, bowiem niecały kwadrans. Kolega wykonał kilka zdjęć telefonem, a ja jemu zrobiłem poniższą fotkę. Według jego późniejszych zapewnień, zrobiła ona furorę na facebooku.
Niebawem zjawiła się samotna Czeszka, którą mijaliśmy w podejściu, a gdy szukałem osłony przed wiatrem przy wejściu do restauracji (od dłuższego czasu nieczynnej – wiatr nawiał sporą zaspę przy drzwiach), od strony Równi pod Śnieżką weszło dwóch turystów. Obaj mieli na nogach raki, co dało do myślenia na temat warunków na tej trasie. Wysłałem tylko dwa esemesy z pozdrowieniami ze szczytu i powiedziałem koledze, że ja na zejście ubieram raczki. On zaś wyciągnął raki i gdy je założył ruszyliśmy w dół. Wychodząc stopniowo z chmur spowijającej szczyt, mogliśmy podziwiać panoramę ośnieżonych Karkonoszy, które teraz oświetlało słońce.
Ostre sprzęty na naszych nogach nie okazały się wcale przesadną ostrożnością, bowiem pod śniegiem był w wielu miejscach lód. Minęliśmy kolejne pary, tym razem idące w przeciwną stronę. Jedna z nich podążała na wierzchołek Śnieżki kurczowo trzymając się łańcuchów „ogrodzenia”, te zaś w wielu miejscach były oblepione śnieżno-lodowymi „kalafiorami”.
Oni nie mieli raczków ani raków...
Szybko i pewnie schodziliśmy w stronę „Śląskiego Domu”. Jeszcze na szczycie ustaliliśmy, że zatrzymamy się tam tylko na chwilę, bowiem obiad zjemy w „Samotni”. Przed wejściem do schroniska zdjęliśmy z butów „nakładki” i weszliśmy do środka. Tam nie wiało Wypiliśmy herbatkę z termosów, ja kupiłem dwie pocztówki z przeznaczeniem do wysłania do znajomych i mogliśmy ruszać dalej (ale nim to się stało, za oknem przedefilowała ostatnia z par, którą wyprzedziliśmy wchodząc na szczyt).
Po ponownym założeniu raczków/raków pomaszerowaliśmy niebieskim szlakiem. Wiatr niósł nad ziemią smugi śniegu, co wyglądało podobnie jak oglądane w telewizji obrazki z pustynnych wydm, tyle że tam wiatr niósł piasek .
Mijaliśmy co jakiś czas osoby idące w drugą stronę, choć robiło się już trochę późno jak na wycieczkę na Śnieżkę. Podczas pozdrawiania jednej z par usłyszałem w odpowiedzi „Priwjet!”, co oznaczało, że jednak Rosjanie istotnie zjawili się znowu w Karkonoszach, o czym donosiła lokalna TVP Wrocław.
Minęliśmy „Strzechę Akademicką” i zeszliśmy na dno kotła Małego Stawu (który nie był w całości skuty lodem, bo rozmarzał przy przeciwległym brzegu). Bodajże ostatnią osobą, którą pozdrowiliśmy przed wejściem do „Samotni”, był narciarz podchodzący do „Strzechy”, który w butach narciarskich próbował się wspiąć na wyślizgany fragment szlaku. Toczył ciężką walkę, co było widać po jego twarzy. A tymczasem my weszliśmy do gościnnego schroniska, oczywiście uprzednio ściągając raki/raczki.
Ten zabieg bynajmniej nie jest oczywisty dla wszystkich odwiedzających dawną Klein-Teich-Baude, bowiem w korytarzu wejściowym wisiała kartka, by ściągać raki i nie niszczyć drewnianego parkietu jadalni. Taaak, myślenie ma przyszłość...
Ze znalezieniem miejsca nie było problemu, a ulokowaliśmy się przy oknie wychodzącym na Mały Staw. Gdzieniegdzie leżały lub stały szmaty i różne naczynia, a rzut oka na sufit sprawił, że wiedzieliśmy, iż nie jest to przypadek. Przecieki jak na U-Boocie po ataku bombami głębinowymi...
Pora na obiad. Ustaliliśmy, że jemy nisko, bo chcemy do posiłku wypić piwo, a z „Samotni” do Karpacza Górnego to już prawie deptak Zdecydowałem się na „zestaw dnia”, który kosztował słono, bo z dodatkiem piwa (jedyne czeskie, jakie mieli, to Skalak, lany i do tego tylko jasny) i dwóch kolejnych pocztówek dla znajomych spowodował ubytek w moim portfelu 40 zł (kolega za pierogi ruskie + Skalaka dał tylko nieznacznie więcej niż połowę tej kwoty). Za to obiad został podany na zastawie pamiętającej PRL, albo przynajmniej na taką wyglądającą. Porcja nie było oszołamiająco duża, ale dało się nią najeść, a w oczekiwaniu na zamówienie wziąłem się za wypisywanie kartek.
Po posiłku opuściliśmy schronisko i maszerując zimowym wariantem dotarliśmy do drogi jezdnej, którą pomaszerowaliśmy do Karpacza Górnego. W drodze minął nas jadący w drugą stronę skuter śnieżny ciągnący coś jakby sanie, załadowane - uwaga - kilkoma kegami piwa Ależ spragnieni muszą być karkonoscy turyści.
Wędrówkę zakończyliśmy na przystanku nieopodal świątyni Wang o 15.28. Kilkanaście minut później nadjechał bus do Jeleniej Góry, którym dojechaliśmy na jeleniogórski dworzec kolejowy i niemal z marszu wsiedliśmy do pociągu do Wrocławia, choć planowaliśmy jechać późniejszym.
To był bardzo udany dzień. Choć tyle razy byłem dotąd na Śnieżce i to nawet gdy leżał śnieg, nigdy dotąd nie dotarłem na jej szczyt w zimie kalendarzowej (grudzień-luty). Przetestowałem zakupioną kilka dni wcześniej kurtkę i buty górskie, a test wypadł pozytywnie. Spędziłem też dzień w towarzystwie znajomego, z którym dawno się nie widziałem i któremu w tym miejscu raz jeszcze gorąco dziękuję za wspólne wędrowanie po małych sudeckich Himalajach i zgodę na zamieszczenie jego zdjęć.
Pozostaje sobie życzyć, by w dopiero co rozpoczętym 2018 roku było więcej tak pięknych dni, jak przedstawiony tutaj 8 stycznia.